Kopiowanie i rozprowadzanie tekstów bez zgody autorów jest zabronione. Obsługiwane przez usługę Blogger.

środa, 31 października 2012

"Coś" na Halloween [Z pełnym filmem]


Halloween. To święto nie jest w Polsce tak hucznie obchodzone jak w krajach anglosaskich jednak z każdym rokiem głośniej o nim w mediach, czy w supermarketach. Na szał porównywalny do amerykańskiego raczej nie mamy co liczyć, bo zbyt mocno zakorzenione w naszej kulturze jest obchodzenia dnia wszystkich świętych, ale zawsze możemy w przeddzień zabawić się w ten nowoczesny rytuał choćby w postaci adekwatnego seansu filmowego. I z tej właśnie okazji postanowiliśmy przypomnieć przerażające dzieło Johna Carpentera pt. "Coś". Tematyka nie jest może stricte "Halloweenowa" ale już bodźce serwowane przez film potrafią mocno prześcignąć psikus za brak cukierka.

Tytułowe "Coś" bardzo ciężko zdefiniować. Jest to dziwny twór pochodzący najprawdopodobniej z kosmosu, który nieznanym trafem znalazł się na Antarktydzie. W tym samym miejscu grupa amerykańskich naukowców stacjonuje w bazie polarnej. Ich uwagę przykuwa uciekający pies przed helikopterem z którego  mierzą do niego, jak się potem okazuje badacze norwescy. Koniec końców, owy pies zostaje przygarnięty przez amerykanów i jak się później okazuje nie był to najlepszy pomysł. Dlaczego? Bo potem jest już tylko kupa napięcia dla widzów i masakry dla postaci.


Główną rolę zagrał ulubieniec reżysera z tamtego czasu - Kurt Russell. Był to bardzo dobry wybór. Jego charyzma w połączeniu z charakteryzacją uosabiającą po prostu silnego faceta dała idealny efekt. Oglądając film, wierzymy, że tylko on jest w stanie podjąć choć częściowo walkę z "czymś". Reszta obsady nie wyróżnia się tak jak główny bohater ale nikt nie jest absolutnie dla niego tłem. Każda postać wydaje się być w tym filmie potrzebna i odgrywa istotną rolę. Bohaterowie są zapamiętywalni przez to, że każdy z nich posiada inne cechy i nie jest nam obojętny ich los. A owy los bywa dla nich bardzo...urozmaicenie nieprzyjemny :)

Najmocniejszą stroną tego filmu jest jego klimat. Klimat przez naprawdę duże "K".Od początku do końca czujemy niepokój i stopniowane napięcie. Umiejscowienie opowieści w odludnej bazie na zimny lądzie było strzałem w dziesiątkę. Bohaterowie muszą liczyć tylko na siebie a jest to tym trudniejsze, że "coś" może zrobić coś nieprzewidywalnego - związanego z bohaterami. Klimatowi pomaga fantastycznie skonstruowany scenariusz. Oddaje on maksymę klasyka - zaczyna się od trzęsienia ziemi a potem napięcie już tylko wzrasta. Na wielkie słowa uznania zasługuje reżyseria dorównująca kroku skryptowi. John Carpenter stworzył według nas swoje najlepsze dzieło. Mający niedawno premierę prequel, choć wcale nie jest złym filmem, to jednak próżno w nim szukać nastroju dorównującego oryginałowi. W nowej części chociaż efekty były robione o wiele nowocześniejszymi technologiami to dla nas stara szkoła jest jak na ironię, kilka kroków przed. Na ogromne brawa zasługują specjaliści od efektów specjalnych, nie mający wtedy dzisiejszych komputerów i możliwości technicznych. Skoro już piszemy o efektach, to pociągniemy ten wątek, bo to bardzo istotna składowa tego klasyka. Podobno najbardziej boimy się na horrorach tego czego nie widać. Zgodzimy się z tym, bo odpowiednie napięcie, styl kręcenia i przede wszystkim towarzysząca fabuła są w stanie perfekcyjnie oddać taki efekt. Jednak "Coś" oprócz powyższych składników przeraża również  tym co ewidentnie widać. A czemu przeraża? Dlatego, że serwowane nam przez film sceny z tak zwanym "cosiem" są ohydne, wstrętne i powodujące sensacje żołądkowe. Nie wiemy czy bardziej przerażające są same sceny, czy wyobraźnia osób kreujących owe sekwencje :) Życzymy powodzenia na scenach z "pieskiem" bądź "pajączkiem". A osobom naprawdę wrażliwym, to życzymy powodzenia na całym filmie ;) Zapomnielibyśmy o innym czynniku budującym klimat. Muzyka! Ennio Morriccone skomponował bardzo proste partie, jednak genialnie dopasowane do tego gatunku. Motyw przewodni, słuchany nawet po seansie wprowadza dreszcze i stawia przed oczami najbardziej frapujące sekwencje filmu.


A zatem, drodzy widzowie. 31 października skombinujcie sobie jakąś płytę z filmem "Coś",wygodnie usiądźcie przed telewizorem. W celu uzyskania lepszego klimatu, zgaście sobie wszelkie światełka, postawcie na środku stołu dynię i wciśnijcie "play". Zaręczamy, że jeśli postawiliście sobie za punkt honoru, godnie celebrować Halloween i mówiąc kolokwialnie, "zesrać się na horrorze" to zapewniamy, że trzeba będzie sprawdzić stan papieru toaletowego i zaopatrzyć się w nową odzież "dolną". A jeśli panowie planują randkę z dziewczyną i seans ma być jej jednym z punktów to gwarancję przytulania ze strony partnerki macie jak w banku. Chyba, że i owi panowie będą tulić się ze strachu do dziewczyn. Wyłączenia tej wstydliwej nieco opcji, zagwarantować już nie możemy ;)

Jeżeli wieczór Halloween chcecie spędzić bez atrakcji które napisaliśmy wyżej to dobrą alternatywą może być przełączenie się na Canal +, które zapewnia tej nocy grozę na wesoło. Wybór należy do Was ale pamiętajcie - twardymi trza być a nie miętkimi ;)

Szczegółowy plan wieczoru HALLOWEEN:
18:00 – Wampiry i świry
19:25 – Simpsonowie XXIII odc. 3
21:00 – PREMIERA: Stan Helsing
23:05 – PREMIERA: SuperDeser: Noctua
23:40 - Diabeł



Dwayne & Hudson



niedziela, 28 października 2012

Skyfall - zachwyt spadający z nieba [ Z Pełnym Filmem ]



W tym roku filmowa seria z Jamesem Bondem obchodzi swoje 50 - lecie. Akurat tak się złożyło, że do kin weszła kolejna odsłona przygód najsłynniejszego agenta brytyjskiego wywiadu MI6. Po części jest to wina problemów finansowych wytwórni MGM, a po części będący konsekwencją tych problemów zamysł twórców. Faktem pozostaje, że taka okazja miała uczynić najnowszą odsłonę wyjątkową.

"Skyfall" bo o nim dzisiaj będziemy pisać, jest trzecią już częścią przygód z udziałem Daniela Craiga. Dwie poprzednie części ustawiły wysoką poprzeczkę, z dużym wskazaniem na Casino Royale. O ile Casino Royale przyjęło się nad wyraz dobrze wyłączając oczywiście ortodoksyjnych fanów starej konwencji, o tyle Quantum of Solace spotkało się z dużą krytyką, również w przypadku fanów Casino. Dla nas pierwsza część z Craigiem była prawdziwym arcydziełem, lecz uważamy, że Quantum, również było produkcją niezwykle udaną i świetnie się na nim bawiliśmy. Wybrany na stanowisko reżysera Sam Mendes, stanął przed trudnym zadaniem, musiał połączyć najlepsze składniki z Casino Royale z ikonicznymi elementami z klasycznych części i sporą dawką akcji. Na początku obawialiśmy się, że ten reżyser może nie sprawdzić się w takim kinie. Należy dodać, że był to jego debiut w wysokobudżetowym kinie akcji. Nie będziemy trzymać już w tajemnicy, że Mendes spisał się doskonale. Istotnie połączył to co najlepsze w nowym Bondzie, dorzucił swój charakterystyczny, dramatyczny styl i z szacunkiem obszedł się ze starą klasyką. Z jednej strony, Bond pije Martini, wstrząśnięte niezmieszane a z drugiej nie przebiera się za krokodyla czy inne ptactwo. Perfekcyjnie wyśrodkowany szacunek z nowoczesnością.



Obsada w "Skyfall" podobnie jak w poprzednich Bondach jest na najwyższym poziomie. Daniel Craig stworzył tutaj najlepszą swoją kreację jak do tej pory. Jest w dalszym ciągu przekonujący w scenach akcji oraz w dynamicznych dialogach, ale dzięki Mendesowi ma szansę zaprezentować obszerny rys dramatyczny. W rolę M ponownie wciela się Judi Dench i ponownie nie zawodzi. Pierwszy raz w Bondzie pojawia się Ralph Fiennes i my kupujemy go bez dyskusji. W czarny charakter wcielił się Javier Bardem. I tutaj nasze oczekiwania były bardzo wysokie. Pamiętamy jego genialną rolę w filmie "To nie jest kraj dla starych ludzi", gdzie wcielił się w psychopatycznego debila. W "Skyfall" kreuje bardzo podobną rolę. Jest przerażający przez to, że jego bogata paleta różnorodnych zachowań utrudnia rozpoznanie jego autentycznych zamiarów. Posiada on dodatkowo, pewną przypadłość. Nie zdradzimy jej, ale dostrzegamy w tym zabiegu ukłon w stronę klasycznych Bondowskich przeciwników.
Ostatnim elementem obsady są oczywiście postacie kobiece. W "Skyfall" musimy szczerze przyznać, że żadna z pań nie zrobiła na nas dużego wrażenia pod względem kunsztu aktorskiego. Jeśli jednak wyróżnić to Berenice Marlohe wygrywa aktorsko jak i pod względem elementu estetycznego z Naomi Harris.



Jeżeli chodzi o fabułę to jest ona zaskakująca i nie chodzi tylko o standardowe zwroty akcji. Chodzi przede wszystkim o cały klimat filmu, bardzo odbiegający od poprzedników. Żeby nie pozostać gołosłownymi zdradzimy fakt, że Bond się starzeje i być może nawet roni łzy. Należy dodać, że nie jest już tak brutalny jak w części poprzedniej, gdzie eliminował prawie każdego kto stanął mu na drodze. Zmiana tego zjawiska wynika z dokończenia sprawy z Vesper znanej z Casino Royale. To co mocno rzuca się w oczy to to, że najnowszy Bond jest oparty na scenariuszu - nie na karkołomnej akcji. Nie zrozumcie nas źle. Akcji jest dużo i to akcji w najlepszym wydaniu, jednak wszystko to co się dzieje na ekranie ma związek przyczynowo - skutkowy. Nie ma zbędnego efekciarstwa, jest surowa efektowność. Sam Mendes stworzył po prostu Bonda kompletnego. Wyeliminował elementy, które są w filmach o agencie MI6 po prostu śmieszne i niepotrzebne, a dodał do niego takie składniki, które sprawiają, że ogląda się go naprawdę z wielką przyjemnością. Dużą zasługą w tym, że najnowszy Bond wygląda tak dobrze jest również jego fenomenalny scenariusz, który pokazuje nam postać agenta z zupełnie innej strony.

"Skyfall" trzyma bardzo wysoki poziom realizacyjny, również pod kątem technicznym. Perfekcyjnie zaaranżowane sceny akcji, wsparte świetnym udźwiękowieniem ilustrują nam cudowne zdjęcia. Najbardziej docenić je można w scenie rozgrywającej się w wieżowcu w Szanghaju. Niesamowite wrażenie robi inspirowana chińskim teatrem cieni bójka na tle szklisto - niebieskich neonów. Duże wrażenie zrobiła również na nas końcowa lokacja  w Szkocji. Mglisty, klimat idealnie współgra z obecnym wtedy na ekranie wątkiem opowieści. Podobnych do tej scen jest w filmie o wiele więcej, lecz nie będziemy ich wszystkich opisywać. Do gustu przypadła nam muzyka, z jej wiodącym elementem czyli piosenką tytułową "Skyfall" w wykonaniu Adele. Towarzysząca piosence czołówka świetnie ją dopełnia i klimatycznie wprowadza w nastrój filmu.



Najnowszy Bond to kawał świetnego filmu. Nowatorskie podejście do tematu i zrobienie z niego niemalże dramatu sensacyjnego 100% trafia w nasze gusta. Skala świeżości podejścia do tematu dorównuje tej osiągniętej w Casino Royale. Na pochwałę zasługują również klasyczne elementy, pozwalające "nie pogubić się" fanom klasyki w tej nowej konwencji. "Skyfall" to tak naprawdę film dla każdego. Składniki jakie w nim znajdujemy - szybkie sceny akcji, wątki romantyczne, dramatyzm jak i kluczowy dla filmu wątek relacji Bonda z M, tworzą gatunkowy majstersztyk. Zalecamy wam popędzić czym prędzej do kin i z jednej strony zachwycić się tym dziełem na wielkim formacie, a z drugiej przekazać przy pomocy portfela wiadomość do twórców - Takiego Bonda jak i takie kino akcji pragniemy oglądać.

Dwayne&Hudson

piątek, 26 października 2012

Nowy, lepszy Pajęczak [ Z Pełnym Filmem ]


Lato 2012 przyniosło do kin filmy z superbohaterami. Oglądać mogliśmy takie produkcje jak "Avengers", "Mroczny Rycerz Powstaje" czy miejący premierę pośrodku tych tytułów "Niesamowity Spiderman". I to właśnie tej ostatniej pozycji dzisiaj się bliżej przyjrzymy. Batmana recenzowaliśmy wcześniej a na "Avengers"  być może przyjdzie czas w przyszłości.

Nie mieliśmy wielkich oczekiwań co do tego filmu, toteż obejrzeliśmy go bardzo niedawno. Innym powodem  zwlekania z zabraniem się za nowego "pająka" była nasza niechęć do remake'ów. O samej idei zjawiska "remake" być może napiszemy w innym tekście. Jak się pewnie domyślanie nie będzie on należał do pozytywnie ocenianych przez nas zjawisk. Tym samym już w tej chwili możemy Wam zdradzić, że "Niesamowity Spiderman" z pewnością nie znajdzie miejsca w tym tekście. Dlaczego? Odpowiedź jest genialna w swojej prostocie - bo to po prostu dobry remake jest :)

Poprzednie części w reżyserii Sama Raimiego nie wywarły na nas dużego wrażenia. Co do jakości poszczególnych odsłon, mamy dość odmienne zdanie. Jeden z nas uważa część drugą za najsłabszą, natomiast ten drugi za najlepszą :) Który jest którym - to nasza zagadka na dziś :P A teraz bardziej serio. Pomimo podziału zdań na temat części, obaj twierdzimy, że nie są to filmy najwyższych lotów w przeciwieństwie do najświeższej odsłony. Na tle starej trylogii "Niesamowity Spiderman" wyróżnia przede wszystkim zwycięzcą castingu na główną rolę. Tobey był raczej tragiczny jako superbohater. Andrew jest nie tylko znacznie lepszy ale bardziej pasuje do roli nastolatka. Jest bardziej naturalny, nie jest smętny, co więcej jest znacznie bardziej ekspresyjny w kostiumie pająka. Uogólniając kwestię tej roli, "Spiderman" uzyskał całkiem nową świeżą twarz, bardzo potrzebną tej serii. Reszta obsady również robi lepsze wrażenie. Zarówno wujostwo Parkera jak i jego miłość Gwen Stacy. Nie dość, że Emma Stone jest znacznie przyjemniejszym elementem estetycznym od Kirsten Dunst, to rozpisanie i interpretacja roli jest ciekawsza i przyjemniejsza w odbiorze. Najnowsza odsłona może też według nas poszczycić się najciekawszym antagonistą - Jaszczurem. Grający go Ifans jest przekonujący, charakterystyczny i niejednoznaczny. Ponadto animacja komputerowa jaszczura robi duże wrażenie, tym bardziej w połączeniu z widowiskowymi pojedynkami z pająkiem.


Strona techniczna - czyli konik blockbusterów. Jest idealna. O animacji czarnego charakteru już pisaliśmy. Napisać musimy jednak, że to nie największa zaleta. Bardzo duże wrażenie robią zdjęcia przedstawiające pająka śmigającego pomiędzy drapaczami chmur Nowego Jorku. Musiało to naprawdę dobrze wyglądać w 3D - w takich scenach ten efekt ma prawdziwą rację bytu. Ponadto każdy pojedynek, pościg czy każdego rodzaju scena akcji - są dopracowane i miażdżą wręcz poprzednie odsłony. Na uwagę zasługuje też dźwięk i muzyka. I tutaj ciekawostka. W ścieżce dźwiękowej pojawia się nie znany szerzej utwór Coldplay z płyty X&Y. Jaki? To zagadka na dzień kolejny ;)

Na zakończenie naszego wyjątkowo zagadkowego wywodu skupimy się na fabule i ogólnym klimacie filmu. Fabuła jest jak na film tego typu zajmująca a pomaga jej w tym wyjątkowo udany, mroczniejszy klimat. To wielki plus dla tej produkcji ponieważ nie wygląda ona jak film dla dzieci. Może również trafiać do szerszej publiki, a bardziej wiekowi widzowie nie będą mieli poczucia oglądania infantylnej bajeczki jak to zwykle bywa w filmach o superbohaterach. Na pewno ogromna w tym zasługa scenarzystów jak i reżysera Marca Webba. Mamy wrażenie, że skręcił on nieco w styl Nolana znany z trylogii o Batmanie. Oczywiście nie jest to kubek w kubek to samo ale ma elementy charakterystycznego dla stylu powyższego artysty.
Czy ten film Wam polecamy? No to jest zagadka tygodnia :) Ale po przeczytaniu tej recenzji powinniście mieć znacznie ułatwione zadanie.
Dwayne & Hudson


niedziela, 21 października 2012

Sala Samodebilizmu [Z Pełnym Jajem]


Kilka dni temu pisaliśmy o filmie "Jesteś Bogiem". Twórcy tej produkcji rok temu stworzyli inny film, który podobnie jak najnowsze ich dzieło zbierał bardzo pozytywne uczucia. I w tym miejscu należy oddać twórcom, że podjęli się bardzo poważnego problemu, jakim jest alienacja się młodych ludzi w wirtualnym świecie. Niestety wyszło im to tak kiepsko, że produkcja "Sala Samobójców" trafia u nas do działu "Z Pełnym Jajem".

Zaczniemy od głównej roli, która dla wielu osób jest bardzo udana. Jakub Gierszał według nas nie stworzył roli udanej. Stworzył rolę raczej udawaną. Takie określenie trafnie oddaje wykonaną pracę przez aktora, pełną drewniactwa. Do pełnego, leśnego otoczenia, zabrakło jedynie drwala z toporem. Najbardziej utkwiły nam w pamięci sceny dialogowe z Sylwią. Tak mocno anty - aktorskiego rzemiosła polecamy szukać w niskobudżetowych produkcjach, gdzie twórców nie stać na ubrania. Jeśli jednak wykonywali oni w 100% polecenia reżysera, to tym gorzej bo reżyser również należy do wystroju tego zagajnika. Reszty obsady czepiać się nie będziemy, bo chociażby kreujący role rodziców głównego bohatera Pieczyński wraz z Kuleszą spisali się dobrze. Jedyne co możemy im wytknąć to podpisy na kontraktach do udziału w takim filmie. Rozgrzeszać ich może tematyka, która jest autentycznie mocną stroną filmu.

Kolejną zasługującą na baty recenzenckie kwestią jest wkomponowanie w film dziwnych efektów specjalnych, którymi są komputerowe światki imitujące popularny serwis "Second Life". Wszystko fajnie, ale za fajnie to jednak nie wygląda. Jak już się bawić w takie coś to z precyzją, a ten Mario Bros na kompie reprezentuje coś pomiędzy Pegazusem, a Nintendo. Może my jakoś mocno się nie znamy, ale wykreowanie takiego czegoś, nie wymaga chyba, jakiś wielkich umiejętności dla profesjonalnych grafików. Dla nas wyglądało to tak, jakby kilka osób grało sobie w wyżej wymienionego "Second Life'a" i podłożyło do niego głosy głównych aktorów. W dodatku te osoby dysponowały przedpotopowym kompem i netem zdolnym do odpalania kalkulatora w sieci i tej własnie gierki. Przy okazji zastanawiamy się jak trzeba mieć nasrane we łbach, żeby zamieniać, realne życie na jakieś popierdalanie w sieci wykreowanym badziewiakiem i szukaniu bliższych relacji z innymi skreowanymi badziewiakami. Mówimy tu  już o patologicznych przypadkach. Patologów z "Second Life" serdecznie pozdrawiamy.


Również scenariusz autorstwa samego reżysera, nie powala na kolana. Styczność z ziemią w skali skoku Felixa Baumgardtnera można osiągnąć po poznaniu kilku genialnych pomysłów. Wśród nich bryluje genialna decyzja rodziców nicponia Dominika, aby odłączyć mu internet w krytycznym momencie jego psychopatycznych spazmów. Ekspertami od rodzicielstwa nie jesteśmy, ale w takiej sytuacji odcięlibyśmy chorego od sieci nieco prędzej... "Spodobał" się nam również wątek homoseksualny. Fajnie, że twórcy zamieścili w tym filmie kolejny bardzo aktualny problem, lecz niestety tutaj nie jest on zupełnie potrzebny. Robienie z głównego bohatera geja, najprawdopodobniej miało na celu jedynie stworzenie kontrowersyjnej sytuacji, która jak wszyscy doskonale wiemy sprzedaje się w naszym kraju idealnie.
Sceny, które również zaliczyć można do tej kategorii to: wyważanie przez policję drzwi, które w 3/4 stworzone są z tytanu, a zaledwie w 1/4 zbite z namokniętego "paździocha", darcie ryja przez kochanego urwisa, przez telefon do swojego szofera, które klasyfikuje tą postać jako totalnego debila oraz hasło "Dominiku witam Cię w Sali Samobójców" - zwrot sam w sobie w porządku, ale z intonacją Gąsiorowskiej, wręcz parodystyczny.
Te sceny oraz wiele innych znajdziecie w "Sali Samobójców", lecz przed seansem radzimy skonsultować się z lekarzem lub farmaceutoą, ponieważ każda minuta tego filmu zagraża, Waszemu  życiu psychicznemu i zdrowiu ogólnemu.

"Sala Samobójców" mogła być filmem bardzo dobrym. Niestety cały potencjał wylądował w takiej samej sali i poszedł się... przejść. Film leży od scenariusza, przez aktorstwo, "efekty specjalne" aż po sam scenariusz. Nie przepadamy za remake'ami, ale fabuła jest tak aktualna i ważna z socjologicznego punktu widzenia, że należałoby się według nas z tym tematem zmierzyć w innym zespole twórczym. Jeżeli zmianie ulegną wszystkie niedociągnięcia i drzwi to może wyjść naprawdę dobre kino, wyrzucające z pokojów choć część chorych osób. Tutaj niestety tej siły brak. Jeśli jednak film wpłynął pozytywnie na życie psychiczne choć części ludzi przyjmujących pożywienie przez dziurkę od klucza, to za to twórców możemy uczciwie i bez żadnych podtekstów pochwalić.
Dwayne&Hudson

czwartek, 18 października 2012

"Jestem Bogiem" - dla nas niespecjalnie...[ Co w filmie piszczy ]


Film który dzisiaj oglądaliśmy nie znajdzie się ani w dziale "Z pełnym Filmem" ani "Z pełnym jajem". Niemniej jest to tak gorąca premiera i tak chętnie oglądana przez polaków, że uznaliśmy, iż wyrazimy swoje zdanie na jego temat i wrzucimy do do działu "Co w filmie piszczy". Choć oczywiście zdajemy sobie sprawę, że od samej premiery minęło już troszeczkę czasu.

"Jesteś Bogiem" to historia początków legendarnej w naszym kraju grupy Paktfonika. Dla wielu osób może to być film bardzo ważny ze względu na odsłonienie kulis rodzenia się zespołu który trwale miał zapisać się w dziejach polskiej muzyki hip-hopowej. Dla widzów postronnych obraz ten na pewno nie będzie miał takiej siły oddziaływania. My jako ta druga grupa przyjrzeliśmy się temu filmowi tylko i wyłącznie pod względem stricte filmowym. I cóż...Nasze wrażenia pełne zachwytów nie są. Po pierwsze nie lubimy hip-hopu. Ani tego zza oceanu ani tego znad Wisły. Słyszeliśmy kilka kawałków Paktofoniki i delikatnie mówiąc nie zrobiły na nas dobrego wrażenia. Mówiąc dobitniej w ogóle się nie nam nie podobają i nie znajdujemy w nich głębszej wartości. Sam zmarły lider grupy- Piotr "Magik" Łuszcz nigdy nie będzie dla nas postacią zasługująca na kult podobny do tego obecnego u fanów zespołu. Z całym szacunkiem dla świętej pamięci muzyka, nie imponuje nam postać zażywająca narkotyki, zdradzająca żonę i finalnie osieracająca dziecko. Nie sposób było nam nie wyrazić zdania na temat przy okazji tego filmu. Nie będziemy jednak dalej kontynuować tego wątku bo chodzi jak sami napisaliśmy o sam film.

To za co możemy pochwalić całe przedsięwzięcie to na pewno warstwa aktorska. Zarówno znane polskie gwiazdy jak i młodzi aktorzy wcielający się w trójkę muzyków stanęli na wysokości zadania. Z najbardziej znanych twarzy najwięcej do grania dostał Arkadiusz Jakubik który dawno temu udowodnił, że dobrym aktorem jest. Tutaj nie zawodzi. Z trójki głównych bohaterów najbardziej przypadła nam do gustu rola Tomasza Schuchardta. Wojciech "Fokus" Alszer jest najbardziej wyrazistą postacią na ekranie. Najlepszym momentem z jego udziałem jest złapanie mikrofonu i pełnokrwisto-dykcyjne recytowanie tekstu. Jego największa wyrazistość może brać się z samego charakteru Fokusa który do pokornych ludzi nie należy. Wielkie brawa należą się również Marcinowi Kowalczykowi za interpretację Magika. Miał on najtrudniejsze zadanie przed sobą, gdyż mierzył się z postacią legendarną w świecie hip-hopu. Miał oczywiście utrudnione zadanie gdyż, nie mógł obserwować zachowań charakterystycznych dla Magika, co było możliwe dla kreujących Fokusa i Rahima. Skoro o tym ostatnim mowa, to jego postać wypada najsłabiej z całego trio. Zaryzykujemy nawet stwierdzenie, że może nawet z całego filmu. Choć to w dalszym ciągu niezła rola. Niedosyt pozostawia bardzo krótka rola Marcina Dorocińskiego, na którego osobie niejako prowadzono kampanię reklamową, ponieważ w każdej zajawce filmu pojawiał się fragment z nim na ekranie. Cóż, taka to rola reklamy. Na pochwałę zasługują też zdjęcia wraz ze scenografią, dobrze ilustrujące szarość śląskiego blokowiska z którego pochodzili muzycy. Ciekawostką może być to, że w filmie widzowie mogą zobaczyć część klipu piosenki "Jestem Bogiem".



Niestety na tym plusy filmu się dla nas kończą. Podstawową skazą jest dla nas sama fabuła, zupełnie nie wciągająca nas jako postronnych widzów. Niestety nie pomaga sposób narracji który jest chaotyczny i potraktowany nieco po łebkach. Mamy wrażenie, że film jest zbyt krótki i niektóre wątki potraktowano po macoszemu. Czasami ciężko zorientować się o co w danym momencie chodzi. Być może, należałoby obejrzeć film jeszcze raz ale nie będziemy oszukiwać i napiszemy, że "bez szans". Kolejną wadą jest dla nas muzyka. My naprawdę nie możemy tego słuchać, a co dopiero mówić o sytuacji gdy jest ona w tak dużej ilości w przeciągu 2 godzin. Oczywiście jest to wada z naszego punktu widzenia antyfanów gatunku. Zdajemy sobie sprawę, że dla miłośników tych dźwięków będzie to prawdziwa gratka. Ale dla nas? Cóż, dla nas...nie. Film posiada też kilka scen, nieco sztucznych. Np. podczas pierwszego występu grupy, gdy publika domaga się występu Kalibra. Wygląda to tak : wychodzi 3 ludzi, jeden coś tam śpiewa, publika go zagłusza, on schodzi razem z kumplem, zostaje Magik, przebija się przez tłum, rymuje i nagle dostaje brawa. Może i tak było aczkolwiek ciężko nam uwierzyć w taki zwrot sytuacji. Można to wytłumaczyć faktem, że Magik jako częśc Kalibra zaspokoił żądzę publiki. Mogło im się nie podobać towarzyszenie mu przez dwóch nieznanych ludzi. Kwestia do interpretacji dla widza. My uważamy, że to zabieg filmowy, nie do końca jednak udany w sensie realizmu.

Jak podsumować film jako całość? Na pewno nie jest to produkcja dla nas. Nie angażuje nas przez kontekst historii lidera jak i całej grupy Paktofonika. Nie broni się też w naszych oczach jako film fabularny. Momentów przykuwających uwagę jest bardzo mało. Film wydaję się też przykrótki ze względu na gatunek biograficzny. Nie wyjaśnia najistotniejszej kwestii, dlaczego Magik targnął się na życie. W filmie przedstawiono to w sposób chyba zbyt prosty. Nie wydaje nam się, że głównym powodem były relacje z żoną. Wątek narkotykowy jest omijany bardzo szerokim łukiem i siłą rzeczy nie stanowi o jednym z powodów załamania nerwowego i jego problemów.
Nie możemy polecić tego filmu osobom które nie są fanami Paktofoniki bo najpewniej, tak jak my będą podczas seansu znudzeni. Jedynym powodem dla którego warto przysiąść na seans jest świetna gra aktorska. Fanom polecamy ze względu na muzykę i przynajmniej częściowy rys biograficzny ich idola. Ale czy film przedstawia prawdę? No pewnie jak to film w dużej części nie. W jak dużej? Tego nie wiemy. Przekonać musicie się sami. My Paktofonikę odstawiamy na poprzednie miejsce - dno szuflady.
Dwayne & Hudson

poniedziałek, 15 października 2012

Say hello to our little review [Z Pełnym Filmem]



W kolejnym tekście z cyklu "Z Pełnym Filmem", chcielibyśmy poświęcić uwagę klasykowi Briana De Palmy, czyli "Człowiekowi z Blizną". Od razu nadmienimy, że nie widzieliśmy wersji z roku 1932, zatem nie wiemy jak ma się wersja z Al'em Pacino do zamierzchłego dzieła Howarda Hawksa. Wiemy za to, że wersja z roku 1983 to arcydzieło pełną gębą.

"Scarface" według nas można tylko i wyłącznie chwalić. Z całym szacunkiem dla krytykujących, nie widzimy tutaj słabego punktu. Przygotujcie się zatem na niemal pean pochwalny.

Na pierwszy ogień wychwalać będziemy Al'a Pacino. Pacino jest jednym z najlepszych aktorów wszech czasów. Między innymi rola w tym filmie predysponuje go do takiego określenia. Kreacja kubańskiego prostaka z ogromnym parciem na szkło to dzieło sztuki. Sposób wypowiedzi, akcentowania i dzikiej ekspresji w wykonaniu aktora urzeka widza. Można odnieść wrażenie, że aktor urodził się po to aby zagrać Tony'ego Montanę. Nie damy sobie za to uciąć rąk, ponieważ Pacino miał przynajmniej kilka ról do których można dopasować to stwierdzenie :).
Jeżeli jesteśmy już przy aktorstwie to należy zwrócić uwagę na inne decyzje obsadowe twórców. W głównej  roli kobiecej występuje jeszcze wtedy początkująca Michelle Pfeiffer. Nie można nie dodać, że Pfeiffer przewijając się przez ekran sprawia iż jest on znacznie ładniejszy. W roli siostry głównego bohatera wystąpiła również urodziwa Marry Elizabeth Mastrantonio - prawdopodobnie wywodząca się ze słonecznej Italii :). W pozostałych rolach możemy zobaczyć Roberta Loggie, Stevena Bauera i F. Murray'a Abrahama. W ciemno możemy założyć, że wybór roli do tego filmu był lepszym posunięciem niż angaż do nowej superprodukcji "Bitwa pod Wiedniem". Aktorstwo ogólnie stoi na bardzo wysokim poziomie, lecz każdy blednie przy Al'u.

Fabuła stoi na najwyższym z możliwych poziomów. Jest zajmująca, wciągająca, miejscami zaskakująca i co ważne widz może wynieść z niej pewnego rodzaju naukę, jak w życiu nie postępować. Wyjątek od tej reguły stanowi jedna ze scen w filmie, ale oczywiście jej nie zdradzimy. Nie dziwi nas poziom scenariusza, ponieważ odpowiada za niego sam Olivier Stone. Co do Briana De Palmy to faktem jest, że zdarzają mu się filmy lepsze i gorsze. Nieporozumieniem jednak jest to, że za "Człowieka z Blizną" nie dostał żadnej prestiżowej nagrody. Mało tego na film spadła ogromna krytyka, czego zwieńczeniem była nominacja do Złotej Maliny w kategorii najgorszego reżysera. Filmowi wytykano nadmierną brutalność i mówiąc kolokwialnie uznano, że jest to gówno.


Geniusz "Człowieka z Blizną" buduje nie tylko aktorstwo i sprawność twórców, ale również fantastyczny klimat Miami lat 80. Jedną z ważniejszych części składowych tego klimatu jest zajebista muzyka, na którą składa się wiele hitów z rozgłośni radiowy z tamtego czasu. Muzyka jest tak świetna iż wracając do tego filmu czeka się na sceny w dyskotece, a po seansie leci się do odtwarzacza, puszcza zasłyszane utwory i organizuje się imprezę. Skoro film posiada wątek gangsterski to należy przyłożyć się do scen akcji. W tym filmie zarówno zdjęcia jak i aranżacja scen akcji są wykonane z polotem. "Scarface" co prawda nie ocieka krwią, ale drastyczność i brutalność świata przedstawionego, w pełni wpisuje się w realizm.

Jeżeli ktoś jeszcze nie widział tego filmu to pod groźbą nasłania pana Montany nawołujemy do naprawienia tego kardynalnego błędu :). Dlaczego? Bo znaczy on bardzo wiele dla światowej kinematografii, jest bardzo dobrą formą rozrywki i pokazuje, że wielka ambicja jest w stanie doprowadzić nas do zrealizowania marzeń, ale jej nadmierność może doprowadzić do gwałtownego spotkania z glebą. Jeśli to was jeszcze nie przekonuje to nie można nie znać najbardziej charakterystycznej roli Pacino.

Dwayne&Hudson





czwartek, 11 października 2012

"Misja Afganistan" - Polacy na wojnie [Co w filmie piszczy]


14 października, na antenie Canal + zadebiutuje nowa polska produkcja wojenna p.t "Misja Afganistan". Pierwsze dwa odcinki emitowane w niedziele, będą odkodowane dla wszystkich widzów. Ponadto Canal + oferuje obejrzenie tych odcinków w internecie, na stronie www.cyfraplusonline.pl Taki zabieg zastosowany jest oczywiście w celach promocyjnych aby zebrać jak największą widownię. Kto wie, może jakość pierwszych pilotażowych odcinków pozwoli na zwycięstwo tej kampanii.

Serial zapowiada się naprawdę interesująco. Przede wszystkim najciekawszy wydaje się temat. Twórcy "Misji Afganistan", jako pierwsi podejmują wątek polskiej misji wojskowej w tym państwie. Do tej pory wszelkie informacje na ten temat uzyskać mogliśmy jedynie za pomocą wiadomości. Produkcja ma na celu zapoznanie ludzi z kulisami tej misji i przybliżenie realiów obecnych na bliskim wschodzie. Sam Canal + gwarantuje nam wartką akcję oraz ciekawe postaci indywidualne. Twórcy chcą przedstawić cały pluton jako bohatera zbiorowego. Z jakim skutkiem, przekonamy się za kilka dni.

"Misja Afganistan", na pierwszy rzut oka przyciąga obsadą, pod warunkiem, że widzom nie przejadł się Paweł Małaszyński. On gra tutaj główną rolę dowódcy II plutonu I pierwszej kompanii piechoty zmechanizowanej z Wędrzyna. W pozostałych rolach między innymi Eryk Lubos, Mikołaj Krawczyk, Ilona Ostrowska i tutaj ciekawostka, wokalista Comy - Pior Rogucki. Z jednej strony jego obecność może budzić zdziwienie ale pamiętać należy, że to absolwent szkoły aktorskiej, do której zdawał 5 razy. Reżyserem tego projektu jest Maciej Deczer który jest znany przede wszystkim z tworzenia seriali telewizyjnych. Do najbardziej znanych należą 3 sezony "Oficera", "Magda M" czy świeży "Ojciec Mateusz". Najbardziej znanym filmem fabularnym jest kultowy "300 mil do nieba". Zdjęciami do serialu zajął się wielokrotnie nagradzany operator Jarosław Szoda. Nie ukrywamy, że liczymy na świetną warstwę techniczną serialu, gdyż w produkcji wojennej jest to dla nas i zapewne nie tylko dla nas bardzo istotne.


W pierwszych dwóch odcinkach poznajemy głównych bohaterów. Twórcy kreślą nam ich osobowości i przygotowania do pierwszej misji w Afganistanie. Nieoczekiwanie dowiadują się, że ich dotychczasowego dowódcę zastąpi młody porucznik, zaraz po szkole oficerskiej. Po przybyciu do bazy nowego dowódcy, żołnierze dostają pierwsze zadanie polegające na pomocy humanitarnej w jednej z wiosek. Pojawia się nowa postać kobiety porucznik. Dowódca plutonu jest pod jej wrażeniem. Podczas pierwszej misji, coś może jednak nie pójść zgodnie z planem...

Za ekskluzywne materiały dziękujemy Canal +.
Dwayne&Hudson


poniedziałek, 8 października 2012

Między słowem a słowem [Projekt kino]



Kto z nas nie słyszał o tak zwanym kompleksie rodzica. Wiele jest przykładów na świecie ilustrujących nieudźwignięcie presji sławnego rodzica. Nie będziemy ich wymieniać, ponieważ nam się nie chce. Skupimy się na wyjątku czyli na Sofii Coppoli. Jej ojca nie trzeba nikomu chyba przedstawiać. Córka poszła w jego ślady i chociaż to trzeba przyznać, że nie tworzy tak świetnych filmów jak ojciec to jednak zaznaczyła swą obecność tworząc jeden z najoryginalniejszych filmów w historii kina romantycznego. Aby jednak nie zwiastować arcydzieła zaznaczamy, że oryginalność to najmocniejsza strona "Między słowami".

Film opowiada o zapomnianej gwieździe telewizji, która przyjeżdża do Japonii nakręcić klip reklamowy alkoholu. Na swojej drodze spotyka młode małżeństwo, mieszkające w tym samym hotelu. Oś fabularna skupia się na specyficznej relacji gwiazdy, którą gra Bill Murray ze znużoną żoną fotografa, którą kreuje Scarlett Johansson. Tym co łączy parę bohaterów jest pewnego rodzaju znużenie życiem, skrywana przed światem samotność i problemy ze snem. Główna bohaterka jest nieszczęśliwa, ponieważ czuje się zaniedbywana przez męża, który w całości pochłonięty jest pracą fotografa. Szczęście odnajduje w nocnych spotkaniach z dużo starszym mężczyzną, z którym świetnie się dogaduje, ponieważ tak jak napisaliśmy wcześniej mają bardzo podobne problemy.

Pomysł na film jest bardzo ciekawy i oryginalny. W relacji dwójki Murray'a i Johansson nie ma typowego dla melodramatów pociągu fizycznego czy bardziej górnolotnego planowania wspólnej przyszłości. Jest za to jakaś dziwna więź, która łączy dwie osoby z innych pokoleń. Przebywanie ze sobą pozwala im odseparować się od problemów i na nowo cieszyć się życiem. Sednem całego "związku" jest zawarta w tytule sfera "między słowami". Bohaterowie mniej porozumiewają się słowami a więcej za pomocą czegoś nienamacalnego i czego nie można ściślej sprecyzować. W tym miejscu warto oddać hołd aktorom dzięki którym ta specyfika jest odczuwalna dla widza.

Bill Murray stworzył nietypową dla wizerunku kreację, wywiązując się z tego zadania perfekcyjnie. Scarlett na pewno nie odstaje od niego jakością gry i ponownie udowadnia, że jest bardzo dobrą aktorką. Na dalszym planie mamy jeszcze Giovanniego Ribisiego oraz znaną przede wszystkim z komediowej serii "Straszny film" Anne Faris.

Strona techniczna filmu nie wyróżnia się w żaden sposób, ale to normalne, ponieważ jest to tak zwany film statyczny. Za grzech jednak możemy uznać, że nie zapamiętaliśmy muzyki, która dla nas jest ważną częścią składową. Kolejny minus to umiejscowienie akcji w Tokio. Oczywiście dla wielu osób może być to zaletą. Niżej podpisani nie lubią klimatów azjatyckich a w tym filmie bardzo dużo jest kiczowatego badziewia Made in Japan. Króluje w tym występ Murray'a w telewizyjnym show.

"Między słowami" to film nie dla wszystkich. Specyfika treści, przyciągnie najbardziej romantycznie usposobionych widzów. Ponadto widz musi być osobą lubiącą oryginalność i nieszablonowość. Na ogromny plus zasługuje ostatnia scena, której nie będziemy Wam zdradzać ze względu na zaskakujący charakter. Podnosi ona ogólną ocenę. Uważamy, że nie wykorzystano w całości potencjału świetnego pomysłu i film czasami przynudza. Ciężko określić czego nam w tym filmie dokładnie brakuje ale ewidentnie występuje jakiś brak. A może po prostu nie jesteśmy wystarczająco romantyczni aby to dostrzec.

Ocena: 6/10
Dwayne&Hudson

środa, 3 października 2012

Idioci vs. Debile, czyli "Pierwsza Wojna Filmwebowa" [Z Pełnym Jajem]



Portale filmowe, takie jak filmweb.pl oferują bardzo ciekawy mechanizm polegający na ocenianiu filmów i tym samym tworzeniu rankingu. Jednak każdy nawet najlepszy pomysł może ulec wypaczeniu dzięki różnym, nie do końca pełno inteligentnym użytkownim. Wspomniany, największy i notabene najlepszy polski serwis jest tego sztandarowym przykładem. Otóż od momentu gdy internet stał się szeroko dostępny na obecną skalę, pojawiło się wiele osób świadomie psujących sens tworzenia rankingu. Nie wiemy czy te osoby, to szczęśliwcy z zakładów psychiatrycznych, dzieci do lat 3 czy ludzie którzy sobie robią jaja. Najpewniej wszyscy wymienieni i jeszcze pare patologicznych odnóg społeczeństwa.

Samego początku zjawiska nie jesteśmy w stanie określić. Niemniej jednak, kilka lat temu miało miejsce zjawisko "Piewszej Wojny Filmwebowej". Ogniskiem konfliktu była premiera "Avatara" w 2009 roku. Niedługo po polskiej premierze "Avatar" dzięki wysokim ocenom widzów zarejestrowanych w serwisie, piął się na szczyt rankingu. Nie podobało się to zajadłym przeciwnikom filmu Camerona. Pierwszymi manewrami wojennymi były niezwykle zacięte i tak samo "inteligente" wymiany zdań na forum pod "Avatarem". Królowały takie argumenty jak "Takie gówno nie może być arcydziełem. Jest za głupie". Zwolennicy filmu ripostowali: "Sam jesteś gówno i za głupi na ten cudowny film". Na porządku dziennym zwano się od najgorszych, tutaj odwołamy się już do bystrości czytelników i nie zacytujemy słów na np. "CH". Podpowiemy jednak, nie chodzi o "Chwasta", "Chorążego" czy "Chudzielca". Tymczasem "Avatar" ciągle piął się w górę... Przeciwnicy, gdy zorientowali się, że argumenty słowne nie przemawiają do fascynatów, zawiązali koalicję z zagorzałymi fanami "Ojca Chrzestnego". I zaczęła się prawdziwa masakiera!

Głównym środkiem walki przeciwników była wojna podjazdowa, to jest ocenianie wrogiego filmu na 1 nie bacząc na żadne walory. Żeby umocnić pozycję swojego filmu, wezwano posiłki w postaci samego siebie tworzącego 100, 1000 lub więcej kont i dawaniu z każdego osobnego profilu oceny "1". W tym samym czasie, posiłki oceniały swojego faworyta na najwyższą możliwą ocenę. Walka była straszna. Obóz wroga nie próżnował i zapuścił żurawia na taktykę oponenta i sam począł wzywać posiłki w postaci samych siebie. Doprowadziło to w konsekwencji do kompletnego zniszczenia rankingu na portalu i nic poza tym. Ewentualnie można jako skutek podciągnąć fakt, że na forach "Avatara" i "Ojca Chrzestnego" powstał taki burdel, że nie dało się dowiedzieć niczego konkretnego o filmie. Chyba, że zaliczymy do tego określenia "Gówno", "Zajebisty", "Fantastyczny", "Fajans", "Dziadostwo",czy bardziej wysublimowane "Dla pojebów". Oczywiście pojawiały się głosy normalnych użytkowników z apelem o zaprzestanie wojny ponieważ niszczy to portal. Niestety, wrogowie w tym przypadku zawiązywali chwilowy sojusz i zwali od najgorszych normalnych ludzi. Były to jedyne akcenty pokojowe.


Kampania "Pierwszej Wojny Filmwebowej" trwała miesiącami. Jej rezultat to przegrana zarówno jednych jak i drugich, ponieważ administratorzy wycofali najniższe i najwyższe, czyli sztuczne oceny z okresu wojny. Niestety prawdziwymi przegranymi okazali się wszyscy użytkownicy filmweba, bo skutki tej psychozy odczuwalne są do dziś. Filmy które znajdowały się w pierwszej setce spadły daleko poza nią natomiast wiele  klasyków, nie będących aż tak wysoko ale okupujących adekwatne dla siebie miejsca, zajmują teraz miejsca bardzo odległe. Jest to wynikiem tego, że żołnierze wzięli się już potem za profanowanie dzieł konkretnych reżyserów czy nawet gatunków. Tylko po to aby windować swoich faworytów do góry.

Ta sytuacja pokazała, że twórcy największych portali filmowych powinni poważnie zastanowić się nad zmianami dotyczącymi tworzenia kont. Uczciwie przyznamy, że my nie mamy ten moment pomysłu jak uzdrowić system ale przecież nie nasza w tym głowa. Osobną ale wpisującą się w temat kwestią jest sens samego rankingu. Ludzie którzy wchodzą na serwis sprawdzić ocenę danego filmu nie mogą przez to skorzystać w pełni z tej funkcji. No bo jak, skoro to wszystko jest wypaczone i oddaje nieprawdę. Spieprzony ranking oczywiście nie wpływa na nasze ocenianie czy ogólnie mówiąc górnolotnie na "życie" ale fajnie byłoby mieć możliwość sprawdzenia jak wysoko oceniają film użytkownicy. W takim wypadku jaki jest obecnie, ocenianie traci sens ponieważ czym jest nasz głos w porównaniu do multum sztucznych ocen wystawianych przez debili.
Dwayne & Hudson