Kopiowanie i rozprowadzanie tekstów bez zgody autorów jest zabronione. Obsługiwane przez usługę Blogger.

poniedziałek, 31 grudnia 2012

2012 czyli czym piszczały filmy a czym jaja? [Co w filmie piszczy?]


Kończy się nam cudowny 2012 rok. Należałoby z tego powodu zrobić jakieś ogromne podsumowanie tego co działo się zarówno w filmach jak i na naszym blogu. Uznaliśmy, że najlepszą formą takiego zestawienia, będzie dialog. Pozostaje wam tylko podsłuchać oczami nasze gadanie. 

Dwayne: Nie uważasz Hudson, że mijający rok był dla nas naprawdę wyjątkowy? Mam tu na myśli dwie kwestie: po pierwsze filmy, które oglądaliśmy okazały się w większości tak dobre a czasem i lepsze jak się po nich spodziewaliśmy, a po drugie co chyba jeszcze ważniejsze podjęliśmy odważną decyzję o stworzeniu bloga. Czy zgadzasz się ze mną?

Hudson: To prawda, 2012 rok był rewelacyjny. Nasza najpoważniejsza decyzja, czyli założenie bloga, okazała się strzałem w dziesiątkę. Stworzyliśmy to o czym już dawno marzyliśmy, czyli miejsce, gdzie spokojnie możemy w naszym specyficznym stylu opisywać dziedzinę, którą obaj kochamy a mianowicie filmy. Ten rok był również świetny pod względem premier kinowych. Szczerze nie pamiętam, kiedy aż tyle razy byłem w kinie. 


Dwayne: Mam to samo. Też nie pamiętam kiedy ostatnio odwiedzałem nasz poczciwy łódzki "Bałtyk". Chciałbym jednak pozostać na chwilkę przy temacie bloga, podejrzewam, że mamy bardzo podobne odczucia. Co mam na myśli? Odkrytą w sobie przyjemność z uzewnętrznienia się w danym temacie. W tym przypadku są to oczywiście odczucia czysto filmowe. Co więcej uważam, że nie byłoby to tak fajne dla mnie piszącego gdybym nie dorzucał garści swojego poczucia humoru. Sądzę i tym samym mam nadzieję, że owa radość będzie nabierać siły wprost proporcjonalnie do długości współprowadzenia z Tobą "Pół Filmem Pół Jajem". 

Hudson: W tym co mówisz, jest na prawdę bardzo dużo racji i myślę, że ta nasza współpraca będzie trwałą jak najdłużej. Pisanie o filmach i robienie sobie jaj wychodzi nam  na razie bardzo fajnie. To co mnie bardzo cieszy to, że mamy coraz to nowe pomysły i na pewno jeszcze kilka razy naszych czytelników zaskoczymy. 


Dwayne: Pewnie, ja też chcę dalej tryskać pomysłami, żeby nie popadać w monotonię, nie narażać na nią czytelników i dzięki nowością w naszej autorskiej formie bloga po prostu się wyróżniać. Mógłbym jeszcze gadać, że cieszą mnie nowi czytelnicy, słowa pochwał, ale jest to tak oczywiste, że... musiałem to przekazać w taki a nie inny sposób ;) Jeśli o mnie chodzi mogę przejść do filmów.

Hudson: Ok. Przejdźmy zatem do tego co działo się w kinach. Tak jak wspomniałem już wcześniej rok ten był naprawdę urodzajny w świetne premiery. Do najważniejszych należą dla mnie: "Prometeusz", "Mroczny Rycerz Powstaje", "Skyfall" "Niezniszczalni 2", "Gangster" i goszczący niedawno na naszych ekranach "Bogowie ulicy". To na pewno nie wszystkie ważne premiery, ale dla mnie osobiście byłby to filmy najlepsze. Pojawiło się również kilka pozycji, które idealnie wpasowały się w nasz dział, czyli "Z pełnym Jajem". Tutaj na pierwszym miejscu jest zdecydowanie "Kac Wawa". Film, który miał być polską odpowiedzią na Kac Vegas jest zaledwie tworem gównopodobnym;) Drugą produkcją do tego samego działu było " Jesteś Bogiem". Film ten był okrzyknięty wielkim arcydziełem, przede wszystkim dla tego, że opowiadał o klasycznym zespole polskiego Hip Hopu. Do nas absolutnie nie trafił i zniszczyliśmy go naszymi ocenami. 

Dwayne: Wspomniałeś o "Kac Wawa". Polska odpowiedź na amerykański oryginał? Dla mnie poziom odpowiedzi równa się co najwyżej przeciętnemu wysraniu się przez przeciętnego Amerykanina. Tyle ma to wspólnego z Hollywood. Przypomniałeś też o "Jesteś Bogiem" w tym wypadku po prostu się pod Tobą podpiszę, kontynuując wątek dzieł fatalnych dorzucę od siebie takie szajsy jak "Pirania 3DD" czy "Dyktator", który pamiętam Tobie podobał się bardziej, ale dla mnie był bardzo zły. Drugim aspektem, który chcę ubrać podsumowanie tego roku są powroty: większe i mniejsze. Jedynym nieudanym jest Lubaszenko ze "Sztosem 2", nie powiem, że to dno czy jakiś bardzo kiepski film, ale pryzmat wcześniejszych dzieł pana Olafa jak i pierwowzór to znacznie wyższa półka. Do bardzo udanych powrotów podrzucę Mela Gibsona w "Dorwać Gringo", Restart serii "Spider Mana", ponowną zabawę Ridley'a Scotta z gatunkiem science- fiction czy powrót "amerykańskiej szarlotki" z oryginalną obsadą. Dla mnie absolutnym topem tego roku są klimatyczny "Skyfall", epicki "Mroczny rycerz" i VHS XXI wieku czyli "Niezniszczalni 2". Było jeszcze parę filmów lepszych czy gorszych, ale nie świeciły, ani tak dobrą, ani tak złą renomą, żeby wybitnie, obszernie je wspominać. Jesteś w stanie podać swój ulubiony film 2012 roku? 


Hudson: Na pewno jest to bardzo trudne zadanie. Ale jeżeli mam wybrać ten jeden najlepszy film, to dla mnie będzie to zdecydowanie "Skyfall". Tuż za nim będą "Niezniszczalni 2" i na trzecim miejscu film, który sprawił mi ogromną niespodziankę czyli "Mroczny rycerz". Jak doskonale wiesz poprzednie części uznawałem za dobre, ale tak ogromnego wrażenia na mnie nie zrobiły.

Dwayne: Twoje wspomnienie o Batmanie wrzuciło mi do głowy jeszcze jedno dość głośne zjawisko z okresu letniego. Mówię tu o rywalizacji Avengers z Batmanem właśnie. Śmieszą mnie argumenty zwolenników produkcji Marvela, że skoro osiągnęła lepszy wynik kasowy, jest filmem lepszym. Dla mnie to po prostu kwestia gustu i żadne wojenki nie są tu potrzebne. To co mnie natomiast smuci to typowo subiektywna refleksja, że większy popyt na świecie osiąga bardzo dobra, ale jednak plastikowa przy tak monumentalnym filmie jak "Mroczny Rycerz powstaje", rozrywka. W perspektywie może doprowadzić do zwrotu ogółu kinematografii w tę stronę, w jeszcze mocniej drastycznym stopniu. Swoją drogą pełne uznanie dla Ciebie za wybranie jednego najlepszego filmu, gdyż ja mając do wyboru "Skyfall" i Batmana, jestem jak to się mówi głupi i wybieram obydwa. 

Hudson: Warto w tym momencie wspomnieć jeszcze o filmie, który wszedł do polskich kin 3 dni temu. Mówię tutaj o "Hobbicie". Na pewno doskonale pamiętasz, naszą pierwszą reakcję gdy zobaczyliśmy wieść, że Peter Jackson będzie ekranizował tą książkę. W naszych głowach pojawiło się pytanie: jak z tak krótkiej książki zrobić 3 godzinny film? Jeszcze większe zaskoczenie było gdy okazało się, że nie będzie jednej części ,a aż trzy. Do dnia premiery twierdziłem, że ten film to będzie jakieś jedno wielkie nieporozumienie. W tym momencie, gdy pojawia się coraz więcej pozytywnych recenzji, ja mam coraz większą ochotę obejrzeć to dzieło. Co Ty w tej sprawie masz do powiedzenia?

Dwayne: Pamiętam doskonale naszą dyskusję pełną drwin i kpienia. Faktycznie pozytywne recenzje wzbudzają moją ciekawość, ale nadal nie jest to dla mnie premiera, której doznać muszę w kinie, nigdy nie byłem jak wiesz wielkim fanem fantasy, choć przyznam uczciwie trylogia "Władcy Pierścieni" jest przedsięwzięciem wybitnym w skali kinematografii. Wracając do "Hobbita", moją największą ciekawość wzbudza co takiego umieścił w nim Jackson, że z tak krótkiej książki stworzy blisko dziewięcio godzinną sagę.
 

Hudson: Zobaczymy co z tego wyjdzie. Zapewne obejrzymy ten film dopiero po premierze DVD, bo jak świetnie zauważyłeś, do kina na tą akurat produkcję wybierać się nie będziemy. To co mnie najbardziej przeraża to, że ten film puszczany jest w kinach z dubbingiem. Nie wiem po co i na co? Słuchając dialogów w zwiastunie czułem się jakbym oglądał jakąś kreskówkę na popularnym kanale dla dzieci Cartoon Network. Jedno jest pewne Hobbita należy obejrzeć z napisami. 

Dwayne: Zborowski jako Gandalf? Szyc jako Gollum? Po co zrobiono taką wersję? Chyba po to, po co tworzone jest pół naszego bloga... Czas chyba kończyć tą dysputę. Pozostaje mi życzyć naszym czytelnikom wystrzałowej zabawy sylwestrowej a tym samym nie pamiętnego Nowego Roku, a nam dalszej współpracy i sukcesów w prowadzeniu bloga. Tobie indywidualnie życzenia złożę punktualnie w Nowy Rok, gdyż co tu kryć? Nasze kieliszki pełne wódki spotkają się na tym samym stole ;)

Hudson: Dokładnie, życzę wszystkim czytelnikom cudownych imprez sylwestrowych. Spokojnie możemy tego dnia odpuścić wieczorne oglądanie filmów i hucznie świętujmy nadejście Nowego Roku, w którym spokojnie będzie można wrócić do seansów. Jutro szampany i fajerwerki niech strzelają głośno, a my tańczmy, śpiewajmy i bawmy się do białego rana ;) 



Dwayne&Hudson


wtorek, 25 grudnia 2012

Opowieść Blogerów O Wigilijnej Klasyce [ Z Pełną Bombką ]

Nie ma chyba lepszego dnia do wspomnienia najsłynniejszej bodaj opowieści świątecznej. Opowieść ta miala wiele ekranizacji lecz my zajmiemy się najnowszą i zarazem najbardziej spektakularną odsłoną. Dawno już po pierwszej gwiazdce. Wszyscy objedliśmy się wigilijnymi daniami i wzięliśmy po prezencie. Co po niektórzy obejrzeli perypetie Clarka Griswolda - czyli czas jest idealny. Czas zacząć blogerską "Opowieść Wigilijną" ;)

Działo się to w wiktoriańskiej Anglii. Konkretnie w Londynie. Pośród mieszkańców był jeden, najbardziej nienawidzący świąt starzec. Gburowaty, skąpy właściciel kantoru. Żal mu było nawet dorzucić kawałka węgla do pieca, żeby jego kantor w ten wyjątkowy wigilijny wieczór choć raz nie straszył chłodem. Skoro jesteśmy już przy strachu, wspomnieć należy o 3 duchach które przybyły by zmienić charakter Scrooge. Ich wizytę poprzedził, duch zmarłego przed 7 laty wspólnika skąpca Scrooge'a - duch Marleya. Początkowo oporny na zmiany i przyjęcie do wiadomości rzeczy nadprzyrodzonych, rozgrywających się u niego w domu, Scrooge potrzebował bardzo silnych bodźców emocjonalnych. 3 duchy, będące zjawami przeszłości, teraźniejszości i przyszłości stopniowo uwalniały w nim skrywane na dnie serca, emocje pozytywne jak i negatywne, choć mowa tu o wydarzeniach smutnych. Co by o starcu nie mówić, odczuć negatywnych miał co nie miara. Resztę historii zna chyba każdy więc pora przejść do walorów samego obrazu.


Za stworzenie na nowo tej klasycznej opowieści wziął się Robert Zemeckis. Należą mu się wielkie ukłony gdyż cały obraz jest zrobiony w nowoczesnej komputerowej technologii "motion picture". Znaczy to ni mniej, ni więcej, że aktorzy nie występują w tej produkcji dla jaj, ale mają autentyczny wpływ na mimikę czy motorykę swoich postaci. A Ci aktorzy to istna plejada gwiazd - Jim Carrey grający pierwsze skrzypce, Gary Oldman grający drugie skrzypce, Colin Firth przygrywający na trójkącie z daleka ;) Jest jeszcze Robin Wright-Penn choć ona, gra maksymalnie na klawesynie na jeszcze dalszym planie za Colinem. Zapomnieliśmy, że cymbały okupuje Bob Hoskins, na planie chyba ostatecznym :D W tym miejscu polecamy Wam film z oryginalną ścieżką dźwiękową. Może i nasz wypadł tutaj naprawdę dobrze ale posłuchać oryginalnych głosów tych aktorów będzie znacznie przyjemniej.


Nie możemy spodziewać się jakiejś wyjątkowości fabularnej. Zemeckis idzie jak po sznurku z książką w ręku. Ale to żadna wada. Ta wersja opowieści jest najlepszą i nie potrzebne jej żadne udoskonalenia czy zmiany czasu akcji jak inne duperele. Innowacją reżysera jest wspaniała animacja i wciągnięcie widza w wir nadprzyrodzonych wydarzeń. Takie produkcje nadają się absolutnie do wykorzystania formatu 3D który w "Opowieści Wigilijnej" jest idealnym środkiem podnoszącym walory. Jest kilka sekwencji które powinny zapaść w pamięć widza, np. czołówka z przelotem przez cały Londyn, czy pojawianie się kolejnych duchów. Świetnie odwzorowane twarze aktorów, którzy dzięki wspomnianej wyżej technice mieli pełny wachlarz możliwości zaprezentowania postaci.


Czy warto po raz kolejny oglądać "Opowieść Wigilijną" w nowej wersji? Odpowiedź jest prosta. Tak ;) Dodamy, że warto też do niej powracać, gdyż cała ta historia ma tak piękny i udekorowany w świąteczne ozdoby morał, że sprawdzi się za każdym razem gdy łakniemy gwiazdkowego klimatu. W szczególności polecamy to dzieło jak i samą książkę ponurakom nie dostrzegającym już gwiazdkowego uroku.
MERRY CHRISTAMS EVERYONE!

P.S: Spadamy, Mikołaj przyjechał ;)
Dwayne & Hudson
                                                                                                                   

środa, 19 grudnia 2012

To właśnie idealna komedia romantyczna [Z Pełną Bombką]


Zgodnie z zapowiedzią w dziale "Z pełną Bombką" czas na pozycję dla naszych czytelniczek (o ile takie istnieją ;D). Męską część naszych czytelników spieszymy uspokoić niejeden facet potrafi równie mocno zachwycić się tym filmem. My jesteśmy tego żywymi przykładami. Nie oszukujmy się, gdyby nam się jakiś film nie spodobał nie robilibyśmy tego specjalnie dla osób trzecich ;). Ale jaki film dzisiaj opiszemy. Bo jak zwykle pięknie pieprzymy, a konkretów brak. "To właśnie miłość" to właśnie film, który opiszemy ;).

Czego możemy spodziewać się po wyżej wymienionym obrazie? Jest to na pewno film romantyczny, ale przez wielowątkowość jest tak samo oryginalny. Na pewno jest to również film mocno świąteczny. Akcja jest prezentowana z perspektywy wielu bohaterów, każdy z nich ma większe bądź mniejsze problemy na tle miłosnym. Pomimo tego, że wątków jest naprawdę dużo, sprawna reżyseria nie pozwala zgubić się w opowiadanych historiach. W filmie pojawiają się między innymi premier, wypalony muzyk nagrywający świąteczny hit, samotnie wychowujący syna ojciec, zdradzony gościu oraz inny gościu, który zdradza żonę. Wątków jest o wiele więcej i każdy z nich trzyma równy poziom, choć każdy widz podczas oglądania wybierze swoje ulubione. I właśnie tutaj warto napisać o kolejnej zalecie tej produkcji jaką jest różnorodność osiągnięta w tak oklepanym przecież temacie jakim jest miłość. Film jest autentycznie zabawny i co dla nas warto zaznaczyć to mimo iż jest brytyjską produkcją to humor nie jest typowo brytyjski co dla nas stanowi bardzo mocny atut. 



Przejdziemy teraz do stałego elementu naszego programu, czyli obsady. A tutaj jest prawdziwa plejada gwiazd. Na ekranie zobaczyć możemy: Alana Rickmana, Hugh Granta, Liam'a Neesona, Billa Nighy, Colina Firtha, Emmę Thompson, Keirę Knightley, Laurę Linney, Rowana Atkinsona. Element estetyczny przede wszystkim reprezentują aktorki wcielające się w amerykańskie dziewczyny, mamy tutaj między innymi: znaną z serialu 24 godziny Elishę Cuthbert, Denise Richardson czy January Jones. Mimo istnego natłoku gwiazd, każda z nich w pełni wykorzystuje czas ekranowy i zapada w pamięć dzięki kapitalnemu rozpisaniu postaci. Za to wielkie brawa należą się scenarzyście i reżyserowi w jednym Richardowi Curtisowi. 

Pochwały muszą posypać się też za muzykę i nadzwyczaj udanie oddany świąteczny charakter przez zdjęcia i scenografię. Pozwala to widzom wczuć się w Bożonarodzeniowy klimat i poznać prze aranżowaną wersję piosenki "Love's is all around". Zastąpienie słówka love przez christmas wystarczyło do nowego hitu z choinką w tle. Napisalibyśmy coś więcej o muzyce i stronie technicznej, ale z uwagi na to, że więcej się nie da, musicie wybaczyć nam tak krótki akapit.


Uciekając już z tej "miłości" damy hyca i hopa w podsumowanie ;). "To właśnie miłość" jest niemal ewenementem biorąc pod uwagę nasz gust. Dzieje się tak dlatego, że ten film jest równie wielkim ewenementem w swojej kategorii. Nie jest to po prostu naiwna, głupawa historyjka o problemach z początku wielce nieszczęśliwych, a na końcu filmu wielce przeszczęśliwych plastikowych postaci. Wybija się niebanalnym scenariuszem, świetnie prowadzoną konstrukcją mozaikową, autentycznymi bohaterami i jeszcze dwie rzeczy: genialnym humorem i wdzięczną świąteczną otoczką. Śmiało możecie włączyć ten film w każdej sytuacji, czy jesteście samotni, czy w związku, czy zadowoleni, czy smutni - w każdej konfiguracji związkowo - nastrojowej "To właśnie miłość" jest właśnie tym filmem, który wpasuje się pozytywnie w każdą potrzebę odbiorcy. 

P.S. Niechętnie reklamujemy nieodpłatnie pewną stację telewizyjną i dla tego nie podajemy jej nazwy, ale czynimy to gdyż idą święta i będzie fajnie ;). Mianowicie "To właśnie miłość" zostanie wyemitowane w któryś dzień, w którejś polskiej, stacji ogólnodostępnej. Po szczegóły zapraszamy do staroświeckiej gazety z programem ;).
Dwayne & Hudson

wtorek, 18 grudnia 2012

Gwiazdka u Griswoldów, czyli święta w krzywym zwierciadle [ Z Pełną Bombką ]


W dalszym ciągu kontynuujemy nasze zmagania z najlepszymi filmami świątecznymi. Dział "Z Pełną Bombką" odwiedza dziś ponownie komedia, będąca chyba nie mniejszym klasykiem niż "Kevin". Co prawda nie jest tak katowana w telewizji ale siła komediowego przekazu tego filmu jest równie wielka. O czym mowa? Oczywiście o świętach u Griswoldów. Co ciekawe, Chicago to bardzo wdzięczne miasto do świątecznych komedii gdyż zarówno "Witaj Święty Mikołaju" jak i "Kevin" odbywają się w tym mieście.

Co nas kupuje w tej produkcji? Przede wszystkim zwariowany humor bardzo ściśle osadzony w świątecznych realiach. Porównując ten element do "Kevina" - Griswoldowie biją go na głowę. Film ma stojący na tych samych poziomach humor sytuacyjny jak i słowny. Prym wiodą chyba dialogi głównego bohatera ze swoim kuzynem Eddiem. Do historii przeszły takie sceny jak zjazd na klapie od śmietnika posmarowanej jakimś śliskim smarem, dzięki czemu Clark pruje niczym rakieta przez miasto. Kolejna chyba jeszcze lepsza scena to zakładanie i późniejsze zapalanie takiej ilości lampek, że dom widoczny był z kosmosu a w miasteczku po prostu zabrakło prądu. Niezapomniana również jest cała historia zdobycia drzewka z lasu oraz jego ubierania. Na dokładkę, albo i nawet na deser wspaniały, dorodny indyk który po prostu pufnął po zaatakowaniu go sztućcami.


Komedia na pewno nie byłaby tak śmieszna gdyby nie obsada. Chevy Chase grający głowę rodziny, która za nadrzędny cel postawiła sobie zorganizować wspaniałe święta, jest w najwyższej formie. Jego talent komediowy z tamtego okresu nie ustępował pola takim tuzom jak Jim Carrey czy Leslie Nielsen. Towarzyszący mu Randy Quaid jako krewny Eddie jest świetnym uzupełnieniem i dostarcza kupy śmiechu opowieściami o swoim psie czy samym stylu życia jego wraz z rodziną. W roli elementu estetycznego nie można pominąć Beverly D'Angelo w kreacji małżonki Clarka. Nie dość, że pięknie wygląda to stanowi ważne aktorskie ogniwo w tej opowieści. Ciekawostką jest fakt, że w roli córki głównego bohatera zagrała młodziutka wtedy Juliette Lewis.

Kolejny elementem składającym się na tak udany obraz jest scenariusz. Łączy on wspaniale chaos świątecznych przygotować, oczywiście mocno przerysowany, z chaosem domu Griswoldów :) Wychodzi z tego niesamowita mieszanka wybuchowa którą zapamiętaliśmy na długie lata. Świetnie spisał się reżyser, który okiełznał zwariowany scenariusz, ze zwariowaną rodziną i naczelnym wariatem Chevym Chasem. Być może jest to błahy element ale jednak niezwykle sympatyczny. O czym mowa? Mianowicie o kalendarzu adwentowym odmierzającym widzom i bohaterom upływ czasu i nieuchronnie zbliżającą się gwiazdkę.


"Witaj Święty Mikołaju" jest na pewno najlepszą częścią spośród wszystkich odsłon "krzywych zwierciadeł". Jest też klasykiem bez którego obecności ciężko wyobrazić sobie święta w telewizji. Zawsze powoduje salwy śmiechu i wprowadza bardzo sympatyczną atmosferę swoistym ciepłem przekazu. Tak jak "Szklana Pułapka" którą niedawno opisaliśmy, była raczej dla męskiej części widzów, tak Griswoldów możemy oglądać całą rodziną i chłonąć tym samym unikalny, piękny świąteczny czas z uśmiechem na ustach.

P.S: Przedstawiliśmy już dwa filmy dla całej rodziny, jeden dla facetów więc czas na żeńską część widzów. Jakim filmem zaatakujemy niebawem, na razie pozostanie tajemnicą, ale wiedzcie, że będzie to dzieło które na nas - facetach zrobiło wielkie wrażenie ;)

Dwayne &  Hudson

czwartek, 13 grudnia 2012

Wigilijne dziurawienie [Z Pełną Bombką]



Po serii trudnych wojaży z recenzjami nie zawsze ciekawych filmów z "Projektu Kino" powracamy do zapowiadanego działu "Z Pełną Bombką". Dzisiaj opiszemy film, który zazwyczaj mamy okazję oglądać podczas Świąt a dokładniej dosyć późną wieczorową porą. Rozumiemy późną porę emisji ze względu na mało rodzinny klimat panujący w filmie. Kontynuując wątek naszego zrozumienia rozumiemy to, że emitowany jest on w tym a nie innym okresie roku. "Szklana Pułapka" oprócz pełnej napięcia sensacyjnej intrygi posiada zgrabnie wkomponowany świąteczny nastrój.

"Szklana Pułapka" to produkcja, która  podobnie jak opisywany przez nas niedawno Rambo znana jest przez bardzo dużą rzeszę ludzi. Stało się tak dlatego, że jest to wyjątkowy film pod kilkoma względami. Pierwszy z nich to pionierskość twórców w ukazaniu walki samotnego bohatera z hordą przeciwników. We wcześniejszych tego typu produkcjach owi bohaterowie wychodzili ze swoich konfrontacji bez większych uszczerbków na zdrowiu. Generalnie byli kreowani na istnych supermanów. Natomiast John McClane uchodzi cało z opresji jak i zwycięsko z całej konfrontacji nie dzięki zdawałoby się super mocom, ale korzystając ze swojego sprytu, cwaniactwa i ogromnego farta. Należy dodać, że McClane to protagonista, który zwycięstwo okupuje wieloma obrażeniami i żadne pojedyncze starcie nie przychodzi mu bez trudu. Nowojorski policjant jest postrzelony, skopany po twarzy, ma przebitą stopę szkłem i ogólnie jego sylwetka wraz z trwaniem akcji staje się coraz bardziej zakrwawiona i brudna. Dzięki takiej nowatorskiej konwencji widzowi łatwiej utożsamiać się z głównym bohaterem.
Drugim oryginalnym pomysłem było umiejscowienie akcji w jednym zamkniętym pomieszczeniu, w tym wypadku wieżowcu, przez który czujemy taki bardzo specyficzny, klaustrofobiczny klimat. 
Trzecim ważnym elementem jest to, że wcielenie się w Johna McClane'a otworzyło Bruce'owi Willisowi furtkę do wielkiej kariery w kinie akcji i umiejscowiło go obok Sylvestra Stallone'a i Arnolda Schwarzeneggera na najwyższej półce bohaterów tego właśnie gatunku. Tym samym przejdziemy teraz do aktorstwa, które w tym filmie jest na naprawdę wysokim poziomie.




Na pierwszy plan wysuwają się dwie kreacje: pierwsza to oczywiście John McClane. W interpretacji Willisa jest to kapitalny bohater, zabawny, twardy, bardzo przekonujący w roli upierdliwego skurwiela, który za punk honoru dał sobie przeżyć, uratować żonę i zepsuć humor niemieckim złym bandziorom. Jeśli już jesteśmy przy bandziorach, to nie można nie wspomnieć o Hansie Gruberze. W tą postać wcielił się znakomity Alan Rickman, który we wspaniały sposób opanował żonglowanie akcentami. Wspaniale widać to w scenie spotkania Grubera z McClane'm gdy udaje on amerykańskiego zakładnika. Z drugiej strony jeśli nie znać pochodzenia Rickmana to pomyśleć można, że w tej roli obsadzono Niemca. Ponadto w jego roli zachwyca połączenie wyrafinowanego w działaniu eleganta z okrutnym, inteligentnym draniem. Mimo iż ta dwójka kradnie film to cały drugi plan nie schodzi poniżej wysokiego poziomu i tym samym zarówno żona policjanta, patrolowy Al Powell czy natrętny dziennikarz zapadają w pamięć.

"Die Hard" zachwyca stroną techniczną i inscenizacją scen akcji. Widząc już gotowy twór możemy nie zdawać sobie do końca sprawy jak trudne zadanie stało przed twórcami by film osadzony w jednym miejscu nie był nudny. Nie dzieje się tak gdyż reżyser świetnie wykorzystuje infrastrukturę budynku do jak najwymyślniejszych a zarazem w ścisłych granicach realizmu przedstawić zmagania gliniarza z bandziorami. Sceny akcji są również zapamiętane ze względu na ich brutalność. Do tej pory z uśmiechem na ustach wspominamy serię McClane'a z MP5 po niemieckich kolanach. Żartobliwie zawsze określamy tę scenę jako rozwalanie pomidorów. Ta scena jest najbardziej charakterystyczna, ale inne tego typu nie są wcale gorsze i tym samym stanowią dla nas wzór brutalnych strzelanin w filmach sensacyjnych. Oprawa audio to najwyższy poziom. Dźwięki wystrzałów są dla nas jako fanów militariów miodem dla uszu, wsłuchajcie się w długą sekwencję walenia po szybach, którą Willis okupuje rozwaleniem stopy. Charakterystyczna jest też muzyka, która świetnie łączy standardowe takty dla kina akcji ze świątecznym pierwiastkiem.


Czas na końcowe Yippe - ka - yey! Uwielbiamy zarówno opisywaną dzisiaj część jak i jej kontynuacje, na których opisanie czas przyjdzie później. "Szklana Pułapka" to klasyk pełną gębą. Wszystko co w niej zawarte jest idealne. Niepodrabiany stał się jej klimat i cała kultowa otoczka towarzysząca każdemu seansowi. Jeśli jeszcze jakimś cudem nie widzieliście heroicznego boju Willisa to nadchodzące święta są świetnym pretekstem do nadrobienia zaległości. Może nie jest to idealny film do świątecznego stołu, bo naszym babciom taki film może nie odpowiadać, ale warto zebrać męską część rodziny, niekoniecznie pełnoletnią, gdyż my widzieliśmy go już gdy na chleb mówiliśmy eb. Zamknijcie się w innym pokoju, podkręćcie głośność i na sam koniec zakrzyknijcie tryumfalne Yippe - ka - yey motherfucker! ;)

Dwayne & Hudson




niedziela, 9 grudnia 2012

Berti - ten który wszystko ukrył! [Projekt Kino / Z Pełnym Jajem]

W końcu, nareszcie jest nasza "ukochana wisienka na torcie"!Jaką cudowną intuicję mieliśmy, że zostawiliśmy film Berniego na sam koniec! Film "Ukryte Pragnienia" jest tak super i w ogóle ekstra angażujący, że nic z niego prawie nie zrozumieliśmy. Aby pomóc sobie napisać coś w stylu opinii, bo normalnej recenzji to się absolutnie nie spodziewajcie, podsumujmy co wiemy. Film jest albo melodramatem, albo dramatem, albo obyczajowy albo horror z podgatunku "męczarnia dla widza". Niestety dokładnie nie wiemy. Wiemy za to, że reżyserował i skryptował Berni Berti do którego nigdy w życiu nie wrócimy. Chyba, że dla jaj :D Ale co jeszcze o tym filmie wiemy? Jest sobie młoda dziewczyna której imienia nie pamiętamy a filmwebem nie chce nam się nawet podpierać, co sobie jedzie do Toskanii nie wiadomo po co. Wersji jest kilka. Albo jedzie szukać ojca, albo stracić dziewictwo, albo go wprost odwrotnie- nie tracić. Istnieje jeszcze wersja, że pojechała po prostu na wycieczkę albo popozować do rzeźby w stylu Pinokia rzeźbiarzowi w stylu Gepetta albo może i jedzie po prostu dla jaj :D To co wiemy na pewno, to zupełnie nie wiemy o co w filmie chodzi w ogóle i ogólnie. Gdzie jest główny wątek o jakimś pobocznym nie wspominając. Wątki poboczne jakie przychodzą nam do głowy to spotkanie operatora kamery w pociągu nie wiadomo dlaczego i po co dany został dziewczynie, film z nagraniem i kto to w ogóle kurwa kręcił?! Następnym wątkiem jest podążanie na czworaka mężczyzny za innym mężczyzną i szczanie na posadzkę. Wartym wspomnienia wątkiem jest wyryw laski na lizanie po szybie swoich języków. To by było na tyle jeśli chodzi o elementy pewne jak i niepewne. Przejdźmy zatem do wad.


Główną wadą są środki pieniężne przeznaczone na realizację "Ukrytych pragnień". Drugą bardzo istotną wadą jest z kolei brak środków na scenariusz. A trzecią jest ponownie brak pieniędzy tym razem na gaże aktorskie.  Jedyne pieniądze które zostały na to przeznaczone powędrowały do kieszeni Jeremy'ego Ironsa który jako jedyny jako tako się prezentuje na planie ale daleki jest od normalnego poziomu grania. Tak myślimy i myślimy nad kolejnymi wadami ale ciężko je przywołać, bo żeby coś wytknąć trzeba to coś zgłębić. Jedyne co tak naprawdę zgłębiliśmy podczas seansu to to jak łatwo zmarnować cenne 2 godziny życia. Jeden z nas ponadto zgłębił puszkę piwa a drugi popielniczkę po wysypaniu wyjątkowo obszernej ilości spalonych fajek podczas filmu. Reasumując zgłębianie, łącznie straciliśmy około 14 złotych wliczając cenę puszki piwa i paczki papierosów. Jeden mógł wypić piwo po prostu na kanapie a drugi zapalić sobie po prostu na tarasie. Jako kolejną wadę można uznać puszczenie tego obrazu przez jednego z nas swojej dziewczynie i narażenie się tym samym na wniosek zmuszającego do ordynarnego nudziarstwa. Co prawda obyło się bez rozstania i większych sporów ale niesmak absolutnie pozostał i od pewnego momentu film musiał być kończony samotnie. Jeśli jeszcze nie dość obrzydziliśmy Wam ten przełomowy film z Toskanią w tle to zapraszamy do zalet.

Ładne zdjęcia, całkiem dobra muzyka i Irons.

Reasumując, możliwe, że "Ukryte Pragnienia" mają w sobie coś ukrytego ale my niestety nie wiemy gdzie tego szukać i skąd wziąć tak dostojne szkło powiększające które pozwoliłoby być może, podkreślamy  BYĆ MOŻE, na dostrzeżenia ukrytych w zamyśle zalet. I ostatnie zdanie które starczyłoby za całą opinię. Było to totalne gówno na którym męczyliśmy przez całe 2 godziny, odczuwalne jako najmarniej pół doby. Szanujemy zwolenników, pozdrawiamy ich ale wspólnego języka to raczej nie znajdziemy. Dziękujemy, dobranoc ;)

Dwayne & Hudson

Ocena - 2,5

sobota, 8 grudnia 2012

Pozorna rewelacja [Projekt kino]


Zbliżamy się wielkimi krokami do zakończenia udziału w "Projekcie kino". Przedostatnim przystankiem był film, z którym wiązaliśmy największe nadzieje spośród nominowanego towarzystwa. Nasze nadzieje były ściśle związane z kategorią, którą reprezentował, mianowicie "filmy z najbardziej zaskakującymi zakończeniami". Od razu damy wam wiadomości dwie rzeczy: po pierwsze jest to faktycznie najwyżej oceniony film fabularny do tej pory, a po drugie zupełnie nie pasuje do swojej kategorii. To co miało zaskoczyć, może i zaskoczyło, ale na pewno nie była to końcówka filmu. Inna sprawa, że faktycznego zaskoczenia nie dane nam było przeżyć, gdyż już wcześniej znaliśmy charakter owego zaskoku. Oczywiście nie odbiera to wartości filmu, gdyż to nie jego wina, ale przypisania do kategorii czepiać się na pewno będziemy. Wracając jeszcze do oceny to owszem jest najwyższa, ale drodzy Państwo szału ni ma ;)


"Gra pozorów" bo o tym filmie będziemy dzisiaj się wypowiadać, to opowieść o bojownikach IRA, którzy porwali brytyjskiego żołnierza, dla osiągnięcia pewnego celu. Między jednym z porywaczy a zakładnikiem rodzi się pewnego rodzaju więź na podstawie której zbudowana została druga część filmu, będąca czymś na pograniczu melodramatu i filmu obyczajowego. Podsumowując ten wątek pierwsza część to polityczno - sensacyjna opowieść, a druga to to co napisaliśmy wyżej. Pierwsza spodobała nam się bardziej, gdyż fajnie pokazano działania bojowników i tworzenie się wspomnianej więzi pomiędzy oprawcą a ofiarą. Należy dodać, że w tej części występują bardzo dobre dialogi. Druga choć bardziej intrygująca wypada dla nas po prostu słabiej. Trzeba tutaj napisać, że żonglowanie gatunkami nie wyszło reżyserowi na dobre. Są pozycje, którym taki zabieg dodaje jakości, ale w "Grze pozorów" szkodzi. Nie można generalizować popularnym wnioskiem, że to film o niczym, ale za dużo do światowej kinematografii nie wnosi. Ciężko pisać recenzję tego filmu bez zdradzenia najważniejszego zwrotu akcji, ale my się postaramy to wykonać. Dalsza część opowiada o relacji bojownika z miłością życia zakładnika, któremu bojownik obiecał wypełnić ostatnią prośbę. Wokół tego wątku musiało mieć miejsce wiele dyskusji krytyki i widzów, przez jego kontrowersyjność. Z pewnością pomogło to autorowi scenariusza i reżyserowi zarazem w zdobyciu nagrody Oscara, za oryginalny skrypt. 

Dużym plusem tego filmu jest obsada aktorska. Każdy w swojej roli wypada przekonująco i autentycznie można się do postaci przywiązać. Niestety kuleje reżyseria, przez co aktorzy zamiast rozwijać skrzydła zamykani są w wizji twórcy i im dalej w film tym wszystko wypada coraz mniej naturalnie a nawet drewniano. Dialogi stają się wręcz banalne i nie przystoi to po prostu filmowi podejmującemu tak intrygujący temat. To co dla nas podniosło ocenę pierwszej części obrazu to udział w nim Foresta Whitakera, którego obaj mocno cenimy.
Strona techniczna filmu nie wybija się powyżej przeciętnej, ale warto wspomnieć o muzyce, która podnosi ogólną wartość tym bardziej, że towarzyszy jej legendarny motyw przewodni, który jednemu z nas spodobał się bardziej niż bardzo. 


Jak to podsumować? Bardzo ciężko recenzować ten film, gdyż wiele elementów fabularnych trzeba zatajać i można odnosić się do stricte rzemieślniczych. "Gra pozorów" stoi świetnym aktorstwem, intrygującym pomysłem, ale może nie leży, lecz przykuca reżyserią, i niewykorzystaniem potencjału. Ponadto nie podoba nam się niekonsekwencja formy i brak tego mocno zaskakującego zakończenia na które nabieramy większej ochoty w mniej więcej połowie filmu. Szanujemy twórców za podjęcie się naprawdę kontrowersyjnego i skłaniającego do dyskusji tematu o czym świadczy nasza rozmowa przed pisaniem właściwej recenzji, ale mamy za złe rozbudzenie apetytu początkiem i środkiem wobec szablonowego sfinalizowania fabuły.

Ocena: 6,5
Dwayne & Hudson

czwartek, 6 grudnia 2012

"Chicago" - nasz prawdziwy pierwszy raz z musicalem [Projekt Kino]

Chicago! Ups..nie o to chodziło :)

Trzecim w kolejności filmem, za który zabraliśmy się w ramach projektu był bardzo nietypowy jak na nas obraz "Chicago". Dlaczego nietypowy? Otóż, jest on musicalem a tych raczej nie oglądamy gdyż delikatnie mówiąc, nie lubimy tej formy kina. To co mogło nas zachęcić w tej produkcji to na pewno ilość Oscarów które otrzymał - 6 w tym najważniejszy - za najlepszy film. Uczucia w tym momencie mieliśmy bardzo mieszane. Z jednej strony ten gatunek a z drugiej taka potężna rekomendacja z czasów gdy Oscary były znacznie bardziej sensowne. Mieszane uczucia minęły mniej więcej po 10 minutach gdyż okazało się, że w ciągu pierwszych owych minut jest 3/4 śpiewu do 1/4 dialogów. Niestety, uczucia stawały się coraz mniej mieszane wprost proporcjonalnie do czasu trwania filmu. Generalnie, podany wyżej stosunek dialogów do śpiewania zmianie niestety nie uległ. Na szczęście film trwał jedynie 1:40 minut z hakiem i jakoś przez to przebrnęliśmy. Jak na ironię, nie spodziewajcie się mieszania "Chicago" z błotem gdyż absolutnie na to nie zasługuje. Ale o tym w dalszej części.

Chodziło o to! :)
"Chicago" dla fanów tego gatunku musi być nie lada gratką. Wspomnieliśmy już o ilości scen śpiewanych ale trzeba też przyznać, że film może zachwycać scenografią, kostiumami, choreografią występów i wreszcie samym wykonaniem utworów wraz z tańcami przez aktorów. Trzeba przyznać, że nie jest to sztuka łatwa i wielkie ukłony dla trójki głównych wykonawców za wysoki poziom odegrania swojej pracy. Richard Gere, Catherine Zeta-Jones i Rene Zellweger na pewno zagrali jedne z lepszych ról w karierze właśnie ze względu trudność i wymagania musicalu. Kolejnym atutem jest sama fabuła obrazu, podkreślamy NIE ŚPIEWANA! Temat jest oryginalny, gdyż robienia kariery dzięki zabójstwu chyba w kinie nie widzieliśmy. Ponadto, cały film jest prowadzony bardzo zgrabnie i potrafi wciągnąć. Potrafiłby wciągnąć znacznie mocniej gdybyśmy nie musieli liczyć ziarenek soli na paluszkach, bądź nie liczyć z sekundnikiem czasu ile zajmuje jednemu z nas wypalenie jednego papierosa :) Oczywiście, jak się domyślacie czyniliśmy te super ambitne rzeczy w momentach a jakże! Śpiewanych! Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie wspomnieli o wysokim współczynniku elementu estetycznego. Największym elementem pozwalającym w dodatku przetrwać sceny śpiewane, patrząc w ekran, jest Zeta- Jones. Po prostu piękna kobieta. I to by było na tyle jeśli chodzi o zalety ogólne jak i stricte nas dotyczące. Czas na to co nam się nie podoba.

A nie podoba się nam sporo. Przede wszystkim nie podoba nam się forma musicalu. Bez obrazy dla fanów tego gatunku ale wydaje się on nam po prostu głupi. W dodatku, dla opowiadanej historii zupełne zbędny. Jak wielkich chęci byśmy nie mieli, po prostu nie możemy przejść do porządku dziennego w momencie gdy jest sobie scena która nas wciągnęła i ni stąd ni zowąd wchodzi jakaś partia śpiewana która kompletnie psuje klimat historii i rozkojarza nas na dobre. Do tej pory każdy musical jaki jakimś cudem oglądaliśmy miał tą samą wadę. To wszystko było tragicznie nienaturalne. Wiemy, że to jest tylko film, co więcej odpowiednia konwencja ale musicie zrozumieć, że my jej kompletnie nie kupujemy i po prostu nie lubimy. Wszystko byłoby jeszcze znośne gdyby same piosenki wpadały w ucho i nam się po prostu podobały. Niestety, muzyka końca lat 20-tych nie trafia zupełnie w nasze gusta a co gorsza, pełne tam saksofonu którego...hmm...no nie lubimy tego instrumentu :)


Przychodzi pora na ostatnie słowa. Przede wszystkim z jednej strony żałujemy, że ten film znalazł się w gronie wyznaczonych do oglądania z ramienia projektu ale z drugiej plusem jest to, że dzięki temu poznaliśmy nowy kierunek sztuki filmowej. Ponadto, obejrzeliśmy kolejny film nagrodzony nagrodą Akademii Filmowej. Gdyby nie projekt kino na pewno długo nie wzięlibyśmy się za ten film. Ostatnim z ostatnich słów, możemy stanąć nieco w obronie "Chicago" jako reprezentanta musicali z uwagi na to iż wstawki śpiewane można zinterpretować jako wyobraźnię postaci Zellweger i gdy tak to potraktujemy, nie wypada to tak idiotycznie jak inne musicale klasycznej formy.Fani musicali powinni na pewno obejrzeć ten film bo jest to coś oryginalnego, natomiast osoby takie jak my mogą spokojnie odpuścić sobie seans i puścić po raz setny Rambo ;)

Ocena: 4,5
Dwayne & Hudson

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Coroczny powrót Kevina [Z Pełną Bombką]



Dużymi krokami zbliża się do nas okres świąteczny. Z tej okazji postanowiliśmy zrobić mini cykl, w którym będziemy opisywać filmy ze świętami w tle. Aby jeszcze bardziej podkreślić autonomię, przekształcamy dział  "Z Pełnym Filmem" na żartobliwe "Z pełną bombką". Na pierwszy ogień bierzemy produkcję, z której telewizja uczyniła niemal tradycję w naszych domach. Mamy tu na myśli oczywiście dyptyk Kevina. Dla jednych ciągłe powtórki tego filmu pójście na łatwiznę włodarzy stacji i tym samym obrzydzanie go widzom, dla drugich natomiast to faktycznie tradycja i uważają, że nie ma Bożego Narodzenia bez Kevina. Nam bliżej  do tych drugich i choć nie popadamy w taką ortodoksyjność to nigdy nie przeszkadza nam on w ramówce i zawsze z uśmiechem na twarzy do niego wracamy.

Zajmując się już samym filmem a w zasadzie dwoma, gdyż postanowiliśmy potraktować dwie części jako całość, logicznym jet po przeczytaniu wstępu, że bardzo to dzieło lubimy. W tym miejscu wypadałoby opisać troszkę dokładniej fabułę, ale z szacunku dla czytelników, darujemy sobie to gdyż chyba każdy ją zna, wyłączając z tego grona dzieci do lat trzech i pensjonariuszy zakładów mocno zamkniętych ;). Przejdźmy zatem do głównych atutów. Trzeba przyznać, że ten film ma ich bardzo dużo. Pierwszą mocną stroną jaka nam się nasuwa jest oczywiście umiejscowienie akcji w czasie świąt i bardzo dobre wyeksponowanie tego motywu. W filmie bardzo fajnie pokazane są  główne elementy czyli zimowa aura, przyozdobione domy, choinki czy dużo prezentów pod nimi. Ponadto mamy też styczność z Kolendami a nawet ze Świętym Mikołajem rozdającym Tic Taki.



Drugą bardzo mocną stroną jest obsada. Wcielający się w postać głównego bohatera Macaulay Culkin, był w swojej roli znakomity. Pokazał, że mimo młodego wieku był wtedy bardzo utalentowanym aktorem i żałujemy, że jego kariera nie potoczyła się inaczej, bo naprawdę teraz moglibyśmy mieć godnego następcę największych aktorów Hollywood. Jeszcze silniejszą stroną obsady są Joe Pesci i Daniel Stern. Ich postacie dostarczają ogromnej ilości śmiechu i wiarygodnie reprezentują konwencję, w której mały chłopiec radzi sobie z dorosłymi oszołomami. Szczególnie ciekawa wydaje się rola Pesci'ego, który kojarzony jest przede wszystkim z rolami psychopatycznych gangsterów. Partnerujący mu Stern wprost idealnie oddaje charakterystykę debila. Role drugoplanowe zapadają w pamięci widza i są dzięki temu zwyczajnie udane.

Najmocniejszą stroną Kevina jest ilość komedii w nim zawartej. Coś musi być na rzeczy jeśli widząc po raz kolejny okładającego łomem swojego partnera Marva śmiejemy się do rozpuku. W obu filmach humor jest po prostu genialny. Zarówno w pierwszej jak i w drugiej części mamy do czynienia z niemal identycznymi sytuacjami, z tym, że w części drugiej dostajemy wersję pod tytułem szybciej, mocniej, więcej. Obie części ogląda się z niebywałą przyjemnością i tak jak pisaliśmy wyżej za każdym razem, śmiejemy się z tych samych gagów.



Skupiając już wszystkie zalety, podsumowanie może być tylko jedno: jeżeli na całym świecie faktycznie są osoby, które Kevina nie widziały to pozostaje nam polecić nadrobienie tej dużej zaległości bo chcąc nie chcąc w filmy o Kevinie weszły do popkultury. Reszta widzów już sama niech decyduje czy w tym roku dalej katować obie części. Jeśli dalej nas to śmieszy to film tak idealnie wpasowujący się w Boże Narodzenie może być tylko przyjemnością. Nam samym jeśli zdarzy się przelatywać w mikołajkowy wieczór po kanałach pewnie zdarzy się zatrzymać na Polsacie na dłużej.

Dwayne & Hudson

środa, 28 listopada 2012

Od niego wszystko się zaczęło. Ten Rambo ten...[Z Pełnym Filmem]


Tytuł filmu, który dziś postanowiliśmy przybliżyć wszedł słownika mowy potocznej w sytuacjach gdy określamy kogoś nad przeciętnie uzdolnionego w szeroko pojętej sztuce wojennej. Po prostu "Rambo". Nadmienić trzeba, że na ten stały element popkultury ogromny wkład miały 2 kontynuacje, ale już pierwowzór starczyłby do powstania tego zjawiska. "Pierwsza krew" jest najspokojniejszą częścią ale posiada najwięcej napięcia i oglądając to po raz pierwszy nie jesteśmy w stanie przewidzieć jak się ta opowieść zakończy. Wielki wkład w tak długą żywotność tego dzieła miała kreacja Sylvestra Stallone'a który zapoczątkował tu, swój image tytana kina akcji.


Ale od czego zaczęła się historia Rambo? Ano, przybywa sobie weteran wojny wietnamskiej do spokojnego miasteczka odwiedzić kolegę. Wszystko byłoby piknie gdyby nie fakt, że kolega zmarł a Rambo na swojej drodze spotkał nadgorliwego szeryfa który pała wyjątkową niechęcią do weteranów wietnamskich. Jego postawa odzwierciedla ówczesne dla Stanów Zjednoczonych realia, gdy powracający wojskowi mieli bardzo utrudnione życie z uwagi na niechęć dużej części ludności. Szeryf jednak nie zdaje sobie sprawy z kim ma tak naprawdę do czynienia. Cały konflikt ma swoje zarzewie w tym, że John nie chce opuścić miasta i zawraca z jego granicy wbrew woli szeryfa. Trafia do aresztu, gdzie jest poniżany przez funkcjonariuszy a w szczególności psychopatycznego zastępcy sierżanta - Gualta. Jak to się kończy? Rambo siłą opuszcza posterunek i ucieka w las. A tam, król jest tylko jeden...
Wiele osób zarzuca "Rambo", że jest dziełem nierealistycznym. Nie do końca się z tym zgodzimy. Cała siła przewaga komandosa nad pokaźnymi siłami stróżów prawa oparta jest na jego doświadczeniu przeciwstawionemu słabemu wyszkoleniu jednostki z małej miejscowości. Gdy dodamy do tego, wybitny instynkt przetrwania i fabularnie rozrysowany spryt i umiejętności Johna Rambo - dojdziemy do wniosku, że jest to całkiem realistyczny obraz sensacyjny. To dopiero w kolejnych częściach twórcy robią z Rambo cyborga. Pamiętajmy o tym, gdy chcemy zbyt pochopnie zaszufladkować w tym względzie pierwszą część.


W "Pierwszej Krwi", pierwsze skrzypce gra obsada aktorska. O klasie roli Stallone'a niech świadczy jego późniejsza filmografia. Ponadto, jego w takiej roli po prostu świetnie się ogląda i jest na tyle przekonujący, że możemy uwierzyć, że taki facet naprawdę potrafi dać niezłego ognia, grupie wiejskiej policji. Kolejnymi bardzo mocnymi punktami są Brian Dennehy w roli głównego oponenta i Richard Crenna w roli pułkownika Trautmana- anioła stróża Rambo. Dennehy wspaniale oddaje niechęć, przeradzającą się wraz z rozwojem fabuły w obsesje schwytania niesfornego komandosa. Natomiast Crenna to taki typowy wojskowy przełożony który może być uznawany za przyszywanego ojca podopiecznego. Ciekawostką obsadową jest fakt, że nie ma w niej...żadnej kobiety. Wyjątkiem jest jedynie scena z początku filmu, gdy Rambo rozmawia  o swoim zmarłym przyjacielu, z kobietą właśnie. Trochę to dla nas minus, gdyż brakuje przez to elementu estetycznego. Cóż, zostaje podziwianie bardzo ładnej fauny i flory. Ale to jednak nie to samo :)

Za co tak bardzo lubimy "Rambo"? Przede wszystkim za tego Stallone'a tego :) Po kolejne, to za wciągającą fabułę i multum napięcią. Po trzecie to za ukazanie siły ludzkiego charakteru w obliczu zagrożenia ale nie tylko stricte, zagrożenia życia ale być może przede wszystkim za przeciwstawienie się ogólnej niechęci dla ludzi uczestniczących, chcąc nie chcąc w niepopularnej politycznie wojnie. Warto rozwinąć nieco tą myśl i pochwalić twórców za podjęcie tego tematu i ukazanie do czego takie pochopne postępowanie może doprowadzić. "Rambo" uwielbiamy też za to, że dał początek odłamie kina w którym później brylować mógł sam Stallone czy Schwarzenegger. I kończąc te peany, po prostu nie wyobrażamy sobie dzieciństwa bez tego filmu i tej postaci. Należy dodać, że obydwoje oglądaliśmy "Rambo" niezliczoną wprost ilość razy i za każdym tym razem tak samo nas wciągał i tak samo się nam podobał. Po prostu ponadczasowa klasyka męskiego kina akcji.
                                                 Dwayne & Hudson

poniedziałek, 26 listopada 2012

Dzień w którym zatrzymała się kinematografia przez ufiaka Klaatu [Z Pełnym Jajem]


Gdy pierwszy raz usłyszeliśmy o filmie "Dzień w którym zatrzymała się Ziemia" pomyśleliśmy, że może to być bardzo udane kino. Po obejrzeniu kadrów sądziliśmy, że będzie to produkcja w jakimś niewielkim chociaż stopniu w gatunku katastroficznym, niestety jest tylko i wyłącznie w gatunku katastrofalnym. Przede wszystkim fajnie, że w filmie mającym w fabule inwazję kosmitów w ogóle nic się dzieje. Wyjątkami były może z 3 sceny: kosmicznej szarańczy, które w całości dostępne są na portalu filmweb w dziale "Dzień w którym zatrzymała się Ziemia - zdjęcia" czy akcje z jakimś wielkim Iron Manem, którego istnienia w tym filmie do dzisiaj nie rozumiemy. Oprócz tego to co się dzieje przez niemal 2 godziny to nuda, smęty i gadający Klaatu. Klaatu oprócz tego, że se gada to se chodzi, wchodzi se do kibla, potem se z niego wychodzi i sypie pseudo - mądrościami pod mostem. Bywa też, że jest badany wykrywaczem kłamstw, a tak w ogóle to zanim se to wszytko robi to se wychodzi z błyszczącej kuli. Do czego się to sprowadza? Klaatu przyleciał sobie zniszczyć gatunek ludzki, ale jednocześnie chce ich ocalić. Myślimy, że on sam się jeszcze nie zdecydował co on chce w ogóle robić na tym świecie.

Jeżeli jesteśmy już przy głównej postaci to należałoby wspomnieć o obsadzie. W jedną z "najdynamiczniejszych" ról w swojej karierze wcielił się Keanu Reeves. Napiszemy krótko, jaki poziom filmu taka główna rola, czyli po prostu słaba. W roli sumienia świata wystąpiła Jennifer Connelly, legitymująca się wysokim współczynnikiem elementu estetycznego. Dobrze, że wygląda tak a nie inaczej bo gdyby nie to-  mogło być jeszcze nudniej. Reszta obsady to osoby, które zazwyczaj grają bardzo charakterystyczne role. Tutaj coś się chyba nie powiodło, bo ani Johna Cleese'a ani Kathy Bates ani Roberta Kneppera zupełnie nie pamiętamy. Na ten moment nie pamiętamy również reżysera, scenarzystów, autora muzyki, której nie pamiętamy również a także chłopaka od zalewania kawy obsadzie nie pamiętamy. Generalnie więcej nie pamiętamy niż pamiętamy. Może to jest sprawka nikczemnego Klaatu, którego wyjątkowo zapamiętaliśmy.

Film ma bardzo fajne efekty specjalne, szkoda tylko, że maks kilka. Sceny akcji też są bardzo fajne tylko, że ich też praktycznie nie ma. Zdjęcia też stoją na bardzo wysokim poziomie, Keanu Reeves został naprawdę rewelacyjnie sfilmowany w garniturze i to by było na tyle jeśli chodzi o aspekty techniczne. Ach przepraszamy, jeszcze dźwięk - film nie jest niemy więc parafrazując klasyka; fajerwerków nie ma, ale też jest zajebiście. Można więcej wspomnieć o Iron Manie, naprawdę fajny złom, który stoi przez większość filmu i się nie rusza, a jak się rusza to nie skrzypi. Zaletą jego nieruchliwości jest to, że na wadze - na skupie, łatwo byłoby wycenić wartość żelastwa.

W ostatnich naszych słowach tego tekstu chcielibyśmy spojrzeć bardziej serio na to filmidło. Sam pomysł zrezygnowania z efekciarstwa na rzecz fabuły jest godny pochwały i w tym naprawdę drzemie potencjał. To nie jest tak, że jak siadamy do filmu o inwazji z kosmosu to musi się sypać cały Nowy Jork czy inne amerykańskie miasto. Jednak jeśli brak efektownej rozwałki to niech nadrabia fabuła i prowadzenie historii a tutaj nie nadrabia nic, film się ciągnie, ma jakieś wyeksploatowane do cna frazesy i jest po prostu denny. Ta filmowa katorga jest remakiem klasycznego rzekomo obrazu z 1951 roku. Możliwe że jest to film o wiele ciekawszy, ale najprawdopodobniej długo się o tym nie przekonamy. Chyba, że stawiacie flaszkę i dajecie nam namiar na kopię.
Dwayne & Hudson

środa, 21 listopada 2012

Gdzie się podziały tamte seriale? [Co w filmie piszczy]


Naszła nas dzisiaj, refleksja nad kondycją obecnych seriali komediowych w stosunku do tych kręconych pod koniec lat 90-tych. Mamy tu na myśli takie tytuły jak "Miodowe Lata", "Świat według Kiepskich", "Graczykowie" czy ich kontynuacja pt. "Buła i Spóła". Nie można też zapomnieć o pierwszym sitcomie w polskiej telewizji czyli "13 Posterunku". Dlaczego współcześni producenci zrezygnowali z tamtej formuły kręcenia skoro ciągle jest zabawna o czym świadczy wysoka oglądalność powtórek w telewizji i bardzo duża popularność w internecie, gdzie za pośrednictwem youtube'a możemy wciąż wracać do ulubionych produkcji. I my się pytamy co z tą Polską?

Skupmy się zatem przez chwilę na obecnej ofercie stacji telewizyjnych pt. "seriale komediowe". Do głowy przychodzą nam głównie produkcje telewizji polskiej - "Ranczo", "Ja to mam szczęście", "Rodzinka.pl". TVN swego czasu wyprodukował, jak się okazało nawet nie jedno sezonowe odpowiedniki amerykańskich klasyków "Wszyscy kochają Romana" i "Reguły Gry". Z kilkoma tymi serialami próbowaliśmy się zmierzyć ale niestety były one tak "śmieszne", że nie dotrwaliśmy nawet do drugiego odcinka. Pomyślicie, że poddajemy zbyt pochopnej ocenie te twory ale wierzcie, nam, my jako fani wyżej wymienionych polskich klasyków uważamy, że nie wytrzymują one porównania z nimi już w przedbiegach. Sprawa jest prosta, dawne polskie seriale były o wiele bardziej śmieszne niż amerykańskie odpowiedniki, a teraz jest zupełnie odwrotnie. Dobrym przykładem wydaje się porównanie naszych "Miodowych Lat" z "Honeymooners". Według nas, polska produkcja jest znacznie bardziej udana. Idący tym tropem, porównajmy "Wszyscy kochają Romana" z Raymondem. Tutaj sytuacja się odwraca. Produkcja TVN była tak śmieszna i fajna, że wypuszczono na antenę chyba tylko 3 odcinki, natomiast do wersji amerykańskiej dalej miło wrócić od czasu do czasu. Jeszcze jednym przykładem może być, troszkę starsza już produkcja Polsatu "Halo Hans". Zawarta w niej konwencja brytyjskiego "Allo Allo" nie wypaliła i serial ten możemy uznać za wyjątkowo nieudany. Skupiliśmy się tutaj na jakości polskich odpowiedników w stosunku do zagranicznych pierwowzorów ale wróćmy już do stricte polskiego podwórka.


Przenieśmy się teraz do końca lat 90-tych i wielkiej ofensywy Polsatu na seriale komediowe. Warto zaznaczyć, że Polsat wtedy był ciekawą stacją telewizyjną. Wieczorową porą, włączamy telewizor i praktycznie codziennie mieliśmy w ramówce jakiś fajny serial komediowy. "Miodowe Lata" do dziś są godnym naśladowania wzorem epatowania ogromnym humorem bez wspomagania się wulgarnością. Występująca tutaj pierdołowatość głównych bohaterów w zupełności wystarcza aby rozśmieszyć widza do łez. Nie byłoby to możliwe gdyby nie imponujący kunszt aktorski Cezarego Żaka i Artura Barcisia. Najlepszą rekomendacją jest to, że ile razy nie oglądalibyśmy dowolnego odcinka, tyle razy towarzyszą mu nasze salwy śmiechu. Kolejnymi produkcjami są "Graczykowie" i ich kontynacja. Ten serial oferował specyficzne poczucie humoru i najbardziej wyrazistym jego reprezentantem był Paweł Wawrzecki alias "Buła". Jego dialogi oparte na totalnych bzdurach połączonych z niepodrabialną intonacją ryją łeb!
Nie możemy pominąć bliższego opisu "13 Posterunku". Jak wspomnieliśmy był to pierwszy sitcom i to pierwszy który bazował na wręcz debilnym humorze. Pazura dwoił się i troił w strojeniu min i emanowania głupotą. Nie wszystkim taki styl humoru odpowiadał i z tego co pamiętamy ten serial spotykał się z największą krytyką. Jednak nam bardzo odpowiadała ta konwencja i na pewno wielu innym osobom również, czego dowodem była kontynuacja tego serialu, zaznaczmy, już nie tak udana ale w porównaniu do obecnego rynku - zaiste arcydzieło. Ostatnim serialem zasługującym na miano klasyka jest "Świat Według Kiepskich". Tam mieliśmy dosłownie wszystko, gwałcenie przez UFO, połykanie muchy co dopiero na gównie siedziała, kręcenie porno z krasnoludkami czy atak gigantycznej pizzy. Wymieniliśmy tylko odsetek z pełnej gamy pomysłów głów scenarzystów ale nie da się wymienić wszystkich bo praktycznie każdy odcinek ma swoją odrębną, klasyczną historię. "Świat według Kiepskich" posiada największą żywotność spośród wymienionych. Niestety im dalej w las tym gorzej. Po zmianie czołówki, zmianom uległ cały charakter serialu. Z Ferdka zrobiono dziada, zastępując tym samym sympatycznego alkoholika z pomysłami. Zmieniono scenografię, czyli Kiepscy "wyszli z kamienicy" i według nas odbiera to cały urok. Przez pewien okres w serialu nie było postaci Waldusia który świetnie uzupełniał się z Ferdkiem. W nowej formie Bartosz Żukowski powrócił i dawało to nadzieję, na powrót dawnej klasy serialu. Niestety, nie przyniosło to takiego rezultatu. Walduś pojawia się sporadycznie a gdy już jest, to brak w nim dawnego głupkowatego uroku.


Dziwimy się czemu odeszło się od formuły seriali z dawnych lat. Nie bazujemy w tym wniosku na własnych odczuciach, ale posiłkujemy się zjawiskiem opisanym na początku, czyli powracaniu do klasyków za pośrednictwem internetu przez rzesze widzów. Może przyczyna tkwi w wypaleniu się aktorów odtwarzających główne role i braku dalszych pomysłów scenarzystów. A może dzisiejsza telewizja chce ugrzecznić ramówkę? Przecież wystarczyłoby powrócić po prostu do starej, najlepszej konwencji, nawet tworząc nowy serial. Uważamy, że z odpowiednim zaangażowaniem, dobrym castingiem i głowami pełnymi pomysłów możliwy byłby powrót na antenę produkcji autentycznie śmiesznych, czerpiących garściami od wzorów. Przyszedł nam do głowy jeszcze jeden aspekt, być może pierdołowaty ale dla nas bardzo istotny. Mianowicie charakterystyczny śmiech z offu. Jedni uważają, że to robienie z widza idioty i pokazywanie kiedy można się śmiać natomiast drudzy, w tym my, upatrujemy w nim przyjemnego elementu charakterystycznego. Zmiana brzmienia tego śmiechu w "Kiepskich" to kolejny argument przeciwny temu serialowi. Nie ma już w nim tej jakbyśmy dziś powiedzieli "beki".
Apelujemy do producentów telewizyjnych aby przyjrzeli się starym serialom, weszli na youtube, zobaczyli ilości wyświetleń i komentarzy pod tymi serialami, potem żeby załączyli swoje obecne produkcje i po prostu wyciągnęli jeden wielki wniosek. On nasunie się już sam.

Dwayne & Hudson

poniedziałek, 19 listopada 2012

"Gangster"-ska gangsterka [Z pełnym Filmem]


Od dawna na ekranach kin nie mieliśmy okazji oglądać dobrych filmów w gatunku gangsterskim. Opisywany dziś film o jakże subtelnym tytule "Gangster" przełamuje ten impas. Na tą produkcję czekaliśmy już od dawna, głównie za sprawą wspomnianego już deficytu na tego rodzaju kino oraz jednej z decyzji obsadowych to jest udziału Toma Hardy'ego. Jest to aktor, który według nas wdziera się gwałtownie do ścisłej czołówki Hollywood. Z roli na rolę nasza sympatia wobec niego idzie ostro w górę. Wracając już do sedna "Gangster" na pewno nie stanie się następcą "Ojca Chrzestnego", "Nietykalnych" czy "Chłopców z Ferajny", ale od razu wiedzcie, że zasługuje na dużą uwagę i potrafi dostarczyć czysto filmowej rozrywki.

W tym filmie najbardziej rzuca się w oczy niespieszny styl narracji i bardzo udanie z tym kontrastujące nagła i dynamiczna eskalacja przemocy. Sprzyja temu fabuła, powstała na bazie autentycznych wydarzeń z czasów amerykańskiej prohibicji. Mianowicie mamy tutaj historię trzech braci, zajmujących się rozprowadzaniem alkoholu po ich rodzinnym hrabstwie. Wszystko układa się po ich myśli do momentu przybycia skorumpowanego prokuratora i jego prawej ręki agenta specjalnego Rakesa. Wszyscy związani z nielegalnym biznesem ulegają "propozycji" płacenia haraczu poza braćmi Bondurant. Taka decyzja wierzących we własną legendę niezniszczalności rodziny prowadzi do konfrontacji, której podporządkowana jest cała dalsza oś fabularna. 


Reżyser filmu John Hillcoat bardzo umiejętnie buduje napięcie i świetnie prowadzi całą to historię. Nawiązując do naszego początkowego wniosku o kontraście stonowanej opowieści z gwałtowną przemocą trzeba przyznać, że twórca idealnie czuje się w takim stylu. Cały film odróżnia się od klasycznych dzieł gangsterskich tym, że nie opowiada o wielkomiejskiej mafii, tylko o rzezimieszkach z prowincji. Co prawda pojawia się w nim mafia z Chicago, ale nie odgrywa tutaj kluczowej roli. Być może przez to "Gangster" nie posiada tego specyficznego klimatu występującego w klasykach, nie mniej jednak nie obcy jest mu odpowiedni dla gatunku nastrój i swego rodzaju unikalny klimat.

Obsada aktorska to Niemal idealny aspekt tej produkcji. Wspomniany wyżej Tom Hardy wykreował świetną, wiarygodną rolę twardego i nieustępliwego drania,który nie boi się śmierci. Główny oponent grany przez Guy'a Pearce'a nie odstaje poziomem. Jest okrutny, szalony i obsesyjnie pedantyczny. Jedynym kontrapunktem dla kreacji Pearce'a jest obecność w obsadzie Gary'ego Oldmana, występującego w wyrazistej ale niestety epizodycznej roli. Po obejrzeniu filmu, niektórym widzom może przytrafić się refleksja, że dobrze byłoby zamienić ich rolami. Jedynym minusem w tej świetnej obsadzie jest udział Shia LaBeoufa. Musimy uczciwie oddać, że nie jest to jakieś dno aktorskie, ale do poziomu wyżej wymienionych jeszcze sporo mu brakuje. Ponadto jego aparycja i styl gry nie spotykają się na tej samej drodze z charakterem kreowanej przez niego postaci. Postaci kobiece nie wybijają się ponad przeciętność, a jeśli brać pod uwagę element estetyczny to Jessica Chastain góruje nad Mią Wasikowską ;).



"Gangster" jest również bardzo dobrze zrobiony od strony technicznej. Bardzo ładnym plastycznie zdjęciom towarzyszą odpowiednio wykonane, sugestywne sceny przemocy. Jakby tego było mało wszystko odbywa się przy akompaniamencie dobrej muzyki. Najtrafniejsze słowo oddające jej charakter to klimatyczna. Warto pochwalić też scenografię i ogólne oddanie klimatu lat 30. W pamięci zapada wygląd wioski, która kojarzy się z osadami występującymi w westernach.  

Cieszy nas to, że gatunek kina gangsterskiego ponownie gości w kinach. "Gangsterowi" z pewności "nie grozi" los gatunkowych klasyków i nigdy nie będzie obrazem cytowanym przez pokolenia. Jest to natomiast film, który ogląda się z niezwykłą przyjemnością i mocno wybija się na tle rzemieślniczych średniaków. Podejmowany przez niego temat nie był nam wcześniej znany co spowodowało większe zaskoczenie tym do jakiego rozwiązania doprowadził. Dla nas było to zaskakujące i jeśli nawet podkoloryzowano to na potrzeby filmu to nie sposób nie uznać tego za poważny atut w sytuacji gdy od filmu jako formy rozrywki oczekujemy między innymi zaskoczenia. Gorąco polecamy i jesteśmy bardzo ciekawi waszych opinii na temat ile tak naprawdę gangsterki w "Gangsterze".

Dwayne & Hudson

piątek, 16 listopada 2012

"Dzwonnik z Notre Damme" [Projekt Kino]


Kolejnym filmem za który wzięliśmy się w ramach "Projektu Kino" - jest najoryginalniejszy spośród stawki "Dzwonnik z Notre Damme". Nazywamy go największym oryginałem bo jest po prostu bajką. Ale tak to bywa gdy zwycieską kategorią jest Disney ;) Co warto podkreślić, opisywanie filmu animowanego jest naszym swoistym debiutem na blogu. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia gdyż ta pozycja wpisuje się niejako w nasz temat "Z Pełnym Filmem". Nie ukrywamy, że gdyby nie "Projekt Kino", na "Dzwonnika z Notre Damme" moglibyście jeszcze długo albo i jeszcze dłużej poczekać. Warto jednak było wrócić do czasów dzieciństwa bo oglądając teraz coś, co ostatnio widziało się w podstawówce można dostrzec jego niezauważalne wtedy zarówno zalety jak i wady.

Na początek coś o fabule. Mając tą bajkę w głowie mieliśmy następujący obraz fabuły. Paskudny garbus o dobrym serce walczy razem z cyganami i jednym rycerzem przeciwko wstrętnemu charakterem Klaudiuszowi Frollo. Mniej więcej tak przedstawiał się nam zarys fabuły. Po obejrzeniu tej bajki dzisiaj patrzymy na nią już jako dorośli ludzie dostrzegając mądrość i mnogość wątków niezrozumiałych dla młodszych widzów. Mianowice objawia się nam obraz okrutnej ksenofobii czarnego charakteru skierowanej w cyganów i człowieka skrzywdzonego przez naturę. Dużą ciekawostkę dla nas był zawarty w bajce motyw pożądania Esmeraldy przez złego sędziego. Konia z rzędem temu kto zauważał to w wieku lat, powiedzmy - siedmiu ;) Kolejnym elementem fabularnym skierowanym raczej dla widzów dorosłych jest okrucieństwo pojawiające się w scenach gdy sędzia chce wrzucić niemowlę do studni, pali młyn z ludźmi w środku czy walczy z cyganami poprzez palenie ich na stosie i wieszanie ich. W zasadzie zastanawiając się nad tym dochodzimy do rozważań czy ta bajka to jest w ogóle dla dzieci :)
Nieodłącznym elementem każdej bajki są wątki miłosne. W "Dzwonniku..." możemy zobaczyć piękną miłość  cygańsko-rycerską (ciekawe czemu ona wybrała tego z ładniejszą twarzą? :) Swego rodzaju pochodną miłości jest też przyjaźń która tutaj występuje w równie pięknej formie. W animacji Disneya nie może zabraknąć również wątków humorystycznych. Za te odpowiadają przezabawne kamienne gargulce i dorównująca im kroku koza. Warto podkreśli bardzo udaną animację, w której najbardziej wyróżnia się swoisty jeden z bohaterów czyli, paryska katedra Notre Damme. Bardzo przyjemny jest też dubbing i to również dzięki niemu, jesteśmy w stanie przebrnąć w mniej bolesnych warunkach przez natłok piosenek. Wiele tu momentów wzruszających, wstrząsających czy wręcz przerażających. 
I również jak to u Disneya bywa, wszystko kończy się happy endem.


"Dzwonnik z Notre Damme" w pełni zasługuje na miano animowanego klasyka. Co prawda, można dostrzec wady takie jak zbyt duża ilość partii śpiewanych czy mniejszy ładunek emocjonalny w porównaniu np. do "Króla Lwa", któremu w przyszłości również się przyjrzymy. Nie umniejsza to jednak w znaczący sposób wartości obrazu. Jest on przyjemny w odbiorze dla dzieci i potrafiący uczyć niejednego dorosłego. To co bardzo istotne to, nawet po tylu latach oglądając go, można poczuć tą jedyną w swoim rodzaju magię Disney'a.
8,5/10
Dwayne & Hudson


środa, 14 listopada 2012

Martwica mózgu? - efekt gwarantowany [Z Pełnym Jajem]


Peter Jackson, zanim wysłał małych, śmieszny ludków na wycieczkę po Śródziemiu postanowił stworzyć inną historię osadzoną w gatunku kina gore. "Martwica mózgu" bo o niej mowa nie zrobiła na nas oszałamiającego wrażenia. Co tu dużo mówić, jest to film specyficzny, oryginalny i wyjątkowo dziwny. Patrząc na te przymiotniki, można pomyśleć, że to pozytywy, ale w rzeczywistości żaden z nich nie oddaje choćby w ćwierci tego jak fatalistycznym dziełem jest ten horror. Może my się nie znamy, ale aby to zweryfikować zapraszamy do zagłębienia się w naszą dyskusję.

Hudson: Zacznijmy może od tego, jakie ogólne odczucia miałeś po seansie "Martwicy mózgu"? Ja oglądałem ten film wczoraj i jeszcze do dzisiaj czuję w całym moim organizmie delikatny niesmak. Ty ten film oglądałeś już jakiś czas temu, więc Twoje zdanie może być bardziej chłodne. 

Dwayne: Faktycznie, miałem dużą nieprzyjemność zapoznać się z tym filmem już jakiś czas temu. Z uwagi na to, że w ruch idą to lata mój organizm zdążył się już otrząsnąć i odkazić innymi produkcjami. Z tego co pamiętam to na pewno chciało mi się rzygać. Co do innych odzewów mojej osoby już aż takiej pewności nie mam. Najogólniej mówiąc byłem totalnie zażenowany i zniesmaczony gdy to gówno przemykało przez mój bodajże monitor komputerowy. Teraz wypadałoby, żeby Cię o coś zapytać i pierwsze pytanie jakie mi przychodzi do głowy: ile razy wlewałeś zawartość miski do kibla?

Hudson: No tak trzeba przyznać, że to jedyne słuszne pytanie. Mój organizm ciągle jeszcze jest w szoku i nadal co jakiś czas kontrolnie odwiedzam wymieniony przez Ciebie kibel. Sam wiesz, że nie ma sensu brudzić domowych naczyń, bo mogłoby ich w końcu nie starczyć. Ale, żeby ta recenzja nie skupiała się tylko na obcych, których wydaliliśmy z siebie przez ten film to spytam się co myślisz o ogólnej fabule?



Dwayne: Ciężkie pytanie. Czuję się trochę jakbyś zapytał mnie o zdefiniowanie czasu jako zjawiska na świecie. Porównanie przyszło mi do głowy stąd, że w obu przypadkach rozmawialibyśmy o czymś czego de facto nie ma. Nie jestem filozofem czy fizykiem i nie chce się zagłębiać w istotę czasu ale mój statystyczny mózg uważa, że zarówno czasu jak i fabuły tego dzieła po prostu nie ma. Czas istnieje i to ludzie starają się go zdefiniować przez oznaczanie jego upływu, natomiast co do fabuły to wydaje mi się, że sprawa ma się tak samo. Tyle moich przemyśleń na temat fabuły "Martwicy mózgu". Mam do Ciebie pytanie zwrotne: co wąchał, czym popijał i czym przepalał Peter Jackson tworzący to coś?

Hudson: Na początku pogratuluję Ci tej fizjologicznej oceny fabuły. To prawda, że nie wiadomo co to w ogóle jest. Według opisu na Filmwebie jest to horror połączony z komedią. Wątków z horrorem pod jakąś specjalną lupą pewnie można się dopatrzeć, ale gdzie w tym wszystkim komedia, to ja nie wiem. Co do Twojego pytania to szczerze nie wiem, ale tak sobie myślę, że może Pan Jackson na początku kręcenia tej produkcji odwiedził, jedną z tropikalnych wysp, spotkał tego słynnego małpo - szczura, albo szczuro - małpę, cholera wie co to tak na prawdę było, ale jedno jest pewne, jego trucizna dawała takie działania, że mogła ona skłonić twórcę słynnej trylogii do zrobienia takiego błędu. 

Dwayne: Jest to jakieś wytłumaczenie. Na początku gdy mówiłeś frazę nie wiem, przypomniało mi się, że i ja po seansie, generalnie za wiele nie wiedziałem. Za sukces uznaję swoją wiedzę na temat usuwania z dysku różnego rodzaju plików. Petera Jacksona bardzo cenię za słynną trylogię ale na prawdę jestem skłonny posądzić go o konflikt z Nowo Zelandzkim prawem stanowiącym o wielkości posiadania środków halucynogennych na początku lat 90. Wspomniałeś o humorze w filmie. I tutaj się posłużę tym co dzisiaj powiedziałeś, że humor był tam tak czarny, że po prostu nie było go widać. Jest humor amerykański, brytyjski, polski i ten z Martwicy mózgu. Delikatnie mówiąc ten ostatni muszę uznać za mocno chujowy...

Hudson: No, czyli szczegółowy opis fabuły mamy już za sobą. Ci, którzy nie oglądali to w sumie tak od razu sobie pomyślałem, żeby go nie oglądali. Bo po co? Ale wiele osób ogląda filmy, ponieważ występują w nim jacyś znani i lubiani aktorzy. W "Martwicy" obsada jest tak super znana, że aż nikogo nie mogłem skojarzyć. Głównego bohatera gra aktor, którego nazwiska nie znam. Można powiedzieć, że jest to taki anonimowy aktor. Ale do rzeczy, to że gościu nie jest za bardzo znany o niczym nie świadczy, może przecież nadrabiać warsztatem aktorskim. W tym filmie niestety tego też nie zauważyłem, bo moim zdaniem to zarówno on jak i reszta obsady była bardziej sztywna, niż zombie które były najważniejsze w tym obrzydliwym filmie.

Dwayne: Zgodzę się z tym, że aktorzy nie muszą być znani żeby przyciągnąć do filmu o wartości tej warstwy decyduje jak wspomniałeś warsztat. Dla mnie osobiście, najwięcej warsztatu aktorskiego spośród całej ekipy miała szczuro - małpa zwana również małpo - szczurem. Chciałem powiedzieć coś więcej na ten temat, ale przypomniało mi się ucho, zarażonej starej baby, które sama wpierdoliła razem z budyniem i odechciało mi się już na ten moment dyskutować. Hudsonie, ratuj ciągłość dialogu.

Hudson: Przez to Twoje przypomnienie o uchu w budyniu, mnie też przypomniały się dwie cudowne sceny, po których zaniemówiłem. Przy wspomnianym przez Ciebie obiadku, był jeszcze taki smakowity moment gdzie z rany staruchy wytrysnęła jakaś ropa i wpadła do budyniu zaproszonego grubasa, a on to ze smakiem zjadł, a druga scena to ta jedna z końcowych gdy starucha dostała jakieś super moce zrobiła się wielka i naga i w sumie t wystarczyło, żebym zaniemówił. Nie wiem co my teraz zrobimy, bo już nie ma osoby, która dalej poprowadzi tą rozmowę. Chyba musimy po kogoś w tym momencie zadzwonić, albo lepiej napisać bo ja nadal jestem zamurowany.
Scena z kosiarką jest tak brutalna, że nie odważyliśmy się jej pokazać. Ale za to macie zdjęcie samej kosiarki. Fajna nie? ;)

Dwayne: Yyyyyy yyyyy... Czekaj, może zadzwonimy po szpital psychiatryczny i poprosimy o serie elektrowstrząsów a za receptę uznamy znajomość filmu "Martwica mózgu". Gdy już się otrząśniemy wrócimy z kolejnym tekstem i obiecujemy, że w jego trakcie nie doznamy pomroczności jasnej jak w tym przypadku.

Niezidentyfikowany osobnik: Chłopaki bardzo chcieli dokonać podsumowania jednak zdrowie psychiczne nie pozwoliło im na to. W tym momencie obaj leżą na intensywnej terapii i leczą się z tego filmu. Znając ich mogę zaręczyć, że rozumieją oni konwencję kina gatunkowego i mają świadomość zróżnicowania gustu widzów, ale tego jak się może komuś podobać "Martwica mózgu" nie zrozumieją i żadne leczenie im w tym nie pomoże. 

Dwayne & Hudson & Ktoś