Kopiowanie i rozprowadzanie tekstów bez zgody autorów jest zabronione. Obsługiwane przez usługę Blogger.

środa, 28 listopada 2012

Od niego wszystko się zaczęło. Ten Rambo ten...[Z Pełnym Filmem]


Tytuł filmu, który dziś postanowiliśmy przybliżyć wszedł słownika mowy potocznej w sytuacjach gdy określamy kogoś nad przeciętnie uzdolnionego w szeroko pojętej sztuce wojennej. Po prostu "Rambo". Nadmienić trzeba, że na ten stały element popkultury ogromny wkład miały 2 kontynuacje, ale już pierwowzór starczyłby do powstania tego zjawiska. "Pierwsza krew" jest najspokojniejszą częścią ale posiada najwięcej napięcia i oglądając to po raz pierwszy nie jesteśmy w stanie przewidzieć jak się ta opowieść zakończy. Wielki wkład w tak długą żywotność tego dzieła miała kreacja Sylvestra Stallone'a który zapoczątkował tu, swój image tytana kina akcji.


Ale od czego zaczęła się historia Rambo? Ano, przybywa sobie weteran wojny wietnamskiej do spokojnego miasteczka odwiedzić kolegę. Wszystko byłoby piknie gdyby nie fakt, że kolega zmarł a Rambo na swojej drodze spotkał nadgorliwego szeryfa który pała wyjątkową niechęcią do weteranów wietnamskich. Jego postawa odzwierciedla ówczesne dla Stanów Zjednoczonych realia, gdy powracający wojskowi mieli bardzo utrudnione życie z uwagi na niechęć dużej części ludności. Szeryf jednak nie zdaje sobie sprawy z kim ma tak naprawdę do czynienia. Cały konflikt ma swoje zarzewie w tym, że John nie chce opuścić miasta i zawraca z jego granicy wbrew woli szeryfa. Trafia do aresztu, gdzie jest poniżany przez funkcjonariuszy a w szczególności psychopatycznego zastępcy sierżanta - Gualta. Jak to się kończy? Rambo siłą opuszcza posterunek i ucieka w las. A tam, król jest tylko jeden...
Wiele osób zarzuca "Rambo", że jest dziełem nierealistycznym. Nie do końca się z tym zgodzimy. Cała siła przewaga komandosa nad pokaźnymi siłami stróżów prawa oparta jest na jego doświadczeniu przeciwstawionemu słabemu wyszkoleniu jednostki z małej miejscowości. Gdy dodamy do tego, wybitny instynkt przetrwania i fabularnie rozrysowany spryt i umiejętności Johna Rambo - dojdziemy do wniosku, że jest to całkiem realistyczny obraz sensacyjny. To dopiero w kolejnych częściach twórcy robią z Rambo cyborga. Pamiętajmy o tym, gdy chcemy zbyt pochopnie zaszufladkować w tym względzie pierwszą część.


W "Pierwszej Krwi", pierwsze skrzypce gra obsada aktorska. O klasie roli Stallone'a niech świadczy jego późniejsza filmografia. Ponadto, jego w takiej roli po prostu świetnie się ogląda i jest na tyle przekonujący, że możemy uwierzyć, że taki facet naprawdę potrafi dać niezłego ognia, grupie wiejskiej policji. Kolejnymi bardzo mocnymi punktami są Brian Dennehy w roli głównego oponenta i Richard Crenna w roli pułkownika Trautmana- anioła stróża Rambo. Dennehy wspaniale oddaje niechęć, przeradzającą się wraz z rozwojem fabuły w obsesje schwytania niesfornego komandosa. Natomiast Crenna to taki typowy wojskowy przełożony który może być uznawany za przyszywanego ojca podopiecznego. Ciekawostką obsadową jest fakt, że nie ma w niej...żadnej kobiety. Wyjątkiem jest jedynie scena z początku filmu, gdy Rambo rozmawia  o swoim zmarłym przyjacielu, z kobietą właśnie. Trochę to dla nas minus, gdyż brakuje przez to elementu estetycznego. Cóż, zostaje podziwianie bardzo ładnej fauny i flory. Ale to jednak nie to samo :)

Za co tak bardzo lubimy "Rambo"? Przede wszystkim za tego Stallone'a tego :) Po kolejne, to za wciągającą fabułę i multum napięcią. Po trzecie to za ukazanie siły ludzkiego charakteru w obliczu zagrożenia ale nie tylko stricte, zagrożenia życia ale być może przede wszystkim za przeciwstawienie się ogólnej niechęci dla ludzi uczestniczących, chcąc nie chcąc w niepopularnej politycznie wojnie. Warto rozwinąć nieco tą myśl i pochwalić twórców za podjęcie tego tematu i ukazanie do czego takie pochopne postępowanie może doprowadzić. "Rambo" uwielbiamy też za to, że dał początek odłamie kina w którym później brylować mógł sam Stallone czy Schwarzenegger. I kończąc te peany, po prostu nie wyobrażamy sobie dzieciństwa bez tego filmu i tej postaci. Należy dodać, że obydwoje oglądaliśmy "Rambo" niezliczoną wprost ilość razy i za każdym tym razem tak samo nas wciągał i tak samo się nam podobał. Po prostu ponadczasowa klasyka męskiego kina akcji.
                                                 Dwayne & Hudson

poniedziałek, 26 listopada 2012

Dzień w którym zatrzymała się kinematografia przez ufiaka Klaatu [Z Pełnym Jajem]


Gdy pierwszy raz usłyszeliśmy o filmie "Dzień w którym zatrzymała się Ziemia" pomyśleliśmy, że może to być bardzo udane kino. Po obejrzeniu kadrów sądziliśmy, że będzie to produkcja w jakimś niewielkim chociaż stopniu w gatunku katastroficznym, niestety jest tylko i wyłącznie w gatunku katastrofalnym. Przede wszystkim fajnie, że w filmie mającym w fabule inwazję kosmitów w ogóle nic się dzieje. Wyjątkami były może z 3 sceny: kosmicznej szarańczy, które w całości dostępne są na portalu filmweb w dziale "Dzień w którym zatrzymała się Ziemia - zdjęcia" czy akcje z jakimś wielkim Iron Manem, którego istnienia w tym filmie do dzisiaj nie rozumiemy. Oprócz tego to co się dzieje przez niemal 2 godziny to nuda, smęty i gadający Klaatu. Klaatu oprócz tego, że se gada to se chodzi, wchodzi se do kibla, potem se z niego wychodzi i sypie pseudo - mądrościami pod mostem. Bywa też, że jest badany wykrywaczem kłamstw, a tak w ogóle to zanim se to wszytko robi to se wychodzi z błyszczącej kuli. Do czego się to sprowadza? Klaatu przyleciał sobie zniszczyć gatunek ludzki, ale jednocześnie chce ich ocalić. Myślimy, że on sam się jeszcze nie zdecydował co on chce w ogóle robić na tym świecie.

Jeżeli jesteśmy już przy głównej postaci to należałoby wspomnieć o obsadzie. W jedną z "najdynamiczniejszych" ról w swojej karierze wcielił się Keanu Reeves. Napiszemy krótko, jaki poziom filmu taka główna rola, czyli po prostu słaba. W roli sumienia świata wystąpiła Jennifer Connelly, legitymująca się wysokim współczynnikiem elementu estetycznego. Dobrze, że wygląda tak a nie inaczej bo gdyby nie to-  mogło być jeszcze nudniej. Reszta obsady to osoby, które zazwyczaj grają bardzo charakterystyczne role. Tutaj coś się chyba nie powiodło, bo ani Johna Cleese'a ani Kathy Bates ani Roberta Kneppera zupełnie nie pamiętamy. Na ten moment nie pamiętamy również reżysera, scenarzystów, autora muzyki, której nie pamiętamy również a także chłopaka od zalewania kawy obsadzie nie pamiętamy. Generalnie więcej nie pamiętamy niż pamiętamy. Może to jest sprawka nikczemnego Klaatu, którego wyjątkowo zapamiętaliśmy.

Film ma bardzo fajne efekty specjalne, szkoda tylko, że maks kilka. Sceny akcji też są bardzo fajne tylko, że ich też praktycznie nie ma. Zdjęcia też stoją na bardzo wysokim poziomie, Keanu Reeves został naprawdę rewelacyjnie sfilmowany w garniturze i to by było na tyle jeśli chodzi o aspekty techniczne. Ach przepraszamy, jeszcze dźwięk - film nie jest niemy więc parafrazując klasyka; fajerwerków nie ma, ale też jest zajebiście. Można więcej wspomnieć o Iron Manie, naprawdę fajny złom, który stoi przez większość filmu i się nie rusza, a jak się rusza to nie skrzypi. Zaletą jego nieruchliwości jest to, że na wadze - na skupie, łatwo byłoby wycenić wartość żelastwa.

W ostatnich naszych słowach tego tekstu chcielibyśmy spojrzeć bardziej serio na to filmidło. Sam pomysł zrezygnowania z efekciarstwa na rzecz fabuły jest godny pochwały i w tym naprawdę drzemie potencjał. To nie jest tak, że jak siadamy do filmu o inwazji z kosmosu to musi się sypać cały Nowy Jork czy inne amerykańskie miasto. Jednak jeśli brak efektownej rozwałki to niech nadrabia fabuła i prowadzenie historii a tutaj nie nadrabia nic, film się ciągnie, ma jakieś wyeksploatowane do cna frazesy i jest po prostu denny. Ta filmowa katorga jest remakiem klasycznego rzekomo obrazu z 1951 roku. Możliwe że jest to film o wiele ciekawszy, ale najprawdopodobniej długo się o tym nie przekonamy. Chyba, że stawiacie flaszkę i dajecie nam namiar na kopię.
Dwayne & Hudson

środa, 21 listopada 2012

Gdzie się podziały tamte seriale? [Co w filmie piszczy]


Naszła nas dzisiaj, refleksja nad kondycją obecnych seriali komediowych w stosunku do tych kręconych pod koniec lat 90-tych. Mamy tu na myśli takie tytuły jak "Miodowe Lata", "Świat według Kiepskich", "Graczykowie" czy ich kontynuacja pt. "Buła i Spóła". Nie można też zapomnieć o pierwszym sitcomie w polskiej telewizji czyli "13 Posterunku". Dlaczego współcześni producenci zrezygnowali z tamtej formuły kręcenia skoro ciągle jest zabawna o czym świadczy wysoka oglądalność powtórek w telewizji i bardzo duża popularność w internecie, gdzie za pośrednictwem youtube'a możemy wciąż wracać do ulubionych produkcji. I my się pytamy co z tą Polską?

Skupmy się zatem przez chwilę na obecnej ofercie stacji telewizyjnych pt. "seriale komediowe". Do głowy przychodzą nam głównie produkcje telewizji polskiej - "Ranczo", "Ja to mam szczęście", "Rodzinka.pl". TVN swego czasu wyprodukował, jak się okazało nawet nie jedno sezonowe odpowiedniki amerykańskich klasyków "Wszyscy kochają Romana" i "Reguły Gry". Z kilkoma tymi serialami próbowaliśmy się zmierzyć ale niestety były one tak "śmieszne", że nie dotrwaliśmy nawet do drugiego odcinka. Pomyślicie, że poddajemy zbyt pochopnej ocenie te twory ale wierzcie, nam, my jako fani wyżej wymienionych polskich klasyków uważamy, że nie wytrzymują one porównania z nimi już w przedbiegach. Sprawa jest prosta, dawne polskie seriale były o wiele bardziej śmieszne niż amerykańskie odpowiedniki, a teraz jest zupełnie odwrotnie. Dobrym przykładem wydaje się porównanie naszych "Miodowych Lat" z "Honeymooners". Według nas, polska produkcja jest znacznie bardziej udana. Idący tym tropem, porównajmy "Wszyscy kochają Romana" z Raymondem. Tutaj sytuacja się odwraca. Produkcja TVN była tak śmieszna i fajna, że wypuszczono na antenę chyba tylko 3 odcinki, natomiast do wersji amerykańskiej dalej miło wrócić od czasu do czasu. Jeszcze jednym przykładem może być, troszkę starsza już produkcja Polsatu "Halo Hans". Zawarta w niej konwencja brytyjskiego "Allo Allo" nie wypaliła i serial ten możemy uznać za wyjątkowo nieudany. Skupiliśmy się tutaj na jakości polskich odpowiedników w stosunku do zagranicznych pierwowzorów ale wróćmy już do stricte polskiego podwórka.


Przenieśmy się teraz do końca lat 90-tych i wielkiej ofensywy Polsatu na seriale komediowe. Warto zaznaczyć, że Polsat wtedy był ciekawą stacją telewizyjną. Wieczorową porą, włączamy telewizor i praktycznie codziennie mieliśmy w ramówce jakiś fajny serial komediowy. "Miodowe Lata" do dziś są godnym naśladowania wzorem epatowania ogromnym humorem bez wspomagania się wulgarnością. Występująca tutaj pierdołowatość głównych bohaterów w zupełności wystarcza aby rozśmieszyć widza do łez. Nie byłoby to możliwe gdyby nie imponujący kunszt aktorski Cezarego Żaka i Artura Barcisia. Najlepszą rekomendacją jest to, że ile razy nie oglądalibyśmy dowolnego odcinka, tyle razy towarzyszą mu nasze salwy śmiechu. Kolejnymi produkcjami są "Graczykowie" i ich kontynacja. Ten serial oferował specyficzne poczucie humoru i najbardziej wyrazistym jego reprezentantem był Paweł Wawrzecki alias "Buła". Jego dialogi oparte na totalnych bzdurach połączonych z niepodrabialną intonacją ryją łeb!
Nie możemy pominąć bliższego opisu "13 Posterunku". Jak wspomnieliśmy był to pierwszy sitcom i to pierwszy który bazował na wręcz debilnym humorze. Pazura dwoił się i troił w strojeniu min i emanowania głupotą. Nie wszystkim taki styl humoru odpowiadał i z tego co pamiętamy ten serial spotykał się z największą krytyką. Jednak nam bardzo odpowiadała ta konwencja i na pewno wielu innym osobom również, czego dowodem była kontynuacja tego serialu, zaznaczmy, już nie tak udana ale w porównaniu do obecnego rynku - zaiste arcydzieło. Ostatnim serialem zasługującym na miano klasyka jest "Świat Według Kiepskich". Tam mieliśmy dosłownie wszystko, gwałcenie przez UFO, połykanie muchy co dopiero na gównie siedziała, kręcenie porno z krasnoludkami czy atak gigantycznej pizzy. Wymieniliśmy tylko odsetek z pełnej gamy pomysłów głów scenarzystów ale nie da się wymienić wszystkich bo praktycznie każdy odcinek ma swoją odrębną, klasyczną historię. "Świat według Kiepskich" posiada największą żywotność spośród wymienionych. Niestety im dalej w las tym gorzej. Po zmianie czołówki, zmianom uległ cały charakter serialu. Z Ferdka zrobiono dziada, zastępując tym samym sympatycznego alkoholika z pomysłami. Zmieniono scenografię, czyli Kiepscy "wyszli z kamienicy" i według nas odbiera to cały urok. Przez pewien okres w serialu nie było postaci Waldusia który świetnie uzupełniał się z Ferdkiem. W nowej formie Bartosz Żukowski powrócił i dawało to nadzieję, na powrót dawnej klasy serialu. Niestety, nie przyniosło to takiego rezultatu. Walduś pojawia się sporadycznie a gdy już jest, to brak w nim dawnego głupkowatego uroku.


Dziwimy się czemu odeszło się od formuły seriali z dawnych lat. Nie bazujemy w tym wniosku na własnych odczuciach, ale posiłkujemy się zjawiskiem opisanym na początku, czyli powracaniu do klasyków za pośrednictwem internetu przez rzesze widzów. Może przyczyna tkwi w wypaleniu się aktorów odtwarzających główne role i braku dalszych pomysłów scenarzystów. A może dzisiejsza telewizja chce ugrzecznić ramówkę? Przecież wystarczyłoby powrócić po prostu do starej, najlepszej konwencji, nawet tworząc nowy serial. Uważamy, że z odpowiednim zaangażowaniem, dobrym castingiem i głowami pełnymi pomysłów możliwy byłby powrót na antenę produkcji autentycznie śmiesznych, czerpiących garściami od wzorów. Przyszedł nam do głowy jeszcze jeden aspekt, być może pierdołowaty ale dla nas bardzo istotny. Mianowicie charakterystyczny śmiech z offu. Jedni uważają, że to robienie z widza idioty i pokazywanie kiedy można się śmiać natomiast drudzy, w tym my, upatrujemy w nim przyjemnego elementu charakterystycznego. Zmiana brzmienia tego śmiechu w "Kiepskich" to kolejny argument przeciwny temu serialowi. Nie ma już w nim tej jakbyśmy dziś powiedzieli "beki".
Apelujemy do producentów telewizyjnych aby przyjrzeli się starym serialom, weszli na youtube, zobaczyli ilości wyświetleń i komentarzy pod tymi serialami, potem żeby załączyli swoje obecne produkcje i po prostu wyciągnęli jeden wielki wniosek. On nasunie się już sam.

Dwayne & Hudson

poniedziałek, 19 listopada 2012

"Gangster"-ska gangsterka [Z pełnym Filmem]


Od dawna na ekranach kin nie mieliśmy okazji oglądać dobrych filmów w gatunku gangsterskim. Opisywany dziś film o jakże subtelnym tytule "Gangster" przełamuje ten impas. Na tą produkcję czekaliśmy już od dawna, głównie za sprawą wspomnianego już deficytu na tego rodzaju kino oraz jednej z decyzji obsadowych to jest udziału Toma Hardy'ego. Jest to aktor, który według nas wdziera się gwałtownie do ścisłej czołówki Hollywood. Z roli na rolę nasza sympatia wobec niego idzie ostro w górę. Wracając już do sedna "Gangster" na pewno nie stanie się następcą "Ojca Chrzestnego", "Nietykalnych" czy "Chłopców z Ferajny", ale od razu wiedzcie, że zasługuje na dużą uwagę i potrafi dostarczyć czysto filmowej rozrywki.

W tym filmie najbardziej rzuca się w oczy niespieszny styl narracji i bardzo udanie z tym kontrastujące nagła i dynamiczna eskalacja przemocy. Sprzyja temu fabuła, powstała na bazie autentycznych wydarzeń z czasów amerykańskiej prohibicji. Mianowicie mamy tutaj historię trzech braci, zajmujących się rozprowadzaniem alkoholu po ich rodzinnym hrabstwie. Wszystko układa się po ich myśli do momentu przybycia skorumpowanego prokuratora i jego prawej ręki agenta specjalnego Rakesa. Wszyscy związani z nielegalnym biznesem ulegają "propozycji" płacenia haraczu poza braćmi Bondurant. Taka decyzja wierzących we własną legendę niezniszczalności rodziny prowadzi do konfrontacji, której podporządkowana jest cała dalsza oś fabularna. 


Reżyser filmu John Hillcoat bardzo umiejętnie buduje napięcie i świetnie prowadzi całą to historię. Nawiązując do naszego początkowego wniosku o kontraście stonowanej opowieści z gwałtowną przemocą trzeba przyznać, że twórca idealnie czuje się w takim stylu. Cały film odróżnia się od klasycznych dzieł gangsterskich tym, że nie opowiada o wielkomiejskiej mafii, tylko o rzezimieszkach z prowincji. Co prawda pojawia się w nim mafia z Chicago, ale nie odgrywa tutaj kluczowej roli. Być może przez to "Gangster" nie posiada tego specyficznego klimatu występującego w klasykach, nie mniej jednak nie obcy jest mu odpowiedni dla gatunku nastrój i swego rodzaju unikalny klimat.

Obsada aktorska to Niemal idealny aspekt tej produkcji. Wspomniany wyżej Tom Hardy wykreował świetną, wiarygodną rolę twardego i nieustępliwego drania,który nie boi się śmierci. Główny oponent grany przez Guy'a Pearce'a nie odstaje poziomem. Jest okrutny, szalony i obsesyjnie pedantyczny. Jedynym kontrapunktem dla kreacji Pearce'a jest obecność w obsadzie Gary'ego Oldmana, występującego w wyrazistej ale niestety epizodycznej roli. Po obejrzeniu filmu, niektórym widzom może przytrafić się refleksja, że dobrze byłoby zamienić ich rolami. Jedynym minusem w tej świetnej obsadzie jest udział Shia LaBeoufa. Musimy uczciwie oddać, że nie jest to jakieś dno aktorskie, ale do poziomu wyżej wymienionych jeszcze sporo mu brakuje. Ponadto jego aparycja i styl gry nie spotykają się na tej samej drodze z charakterem kreowanej przez niego postaci. Postaci kobiece nie wybijają się ponad przeciętność, a jeśli brać pod uwagę element estetyczny to Jessica Chastain góruje nad Mią Wasikowską ;).



"Gangster" jest również bardzo dobrze zrobiony od strony technicznej. Bardzo ładnym plastycznie zdjęciom towarzyszą odpowiednio wykonane, sugestywne sceny przemocy. Jakby tego było mało wszystko odbywa się przy akompaniamencie dobrej muzyki. Najtrafniejsze słowo oddające jej charakter to klimatyczna. Warto pochwalić też scenografię i ogólne oddanie klimatu lat 30. W pamięci zapada wygląd wioski, która kojarzy się z osadami występującymi w westernach.  

Cieszy nas to, że gatunek kina gangsterskiego ponownie gości w kinach. "Gangsterowi" z pewności "nie grozi" los gatunkowych klasyków i nigdy nie będzie obrazem cytowanym przez pokolenia. Jest to natomiast film, który ogląda się z niezwykłą przyjemnością i mocno wybija się na tle rzemieślniczych średniaków. Podejmowany przez niego temat nie był nam wcześniej znany co spowodowało większe zaskoczenie tym do jakiego rozwiązania doprowadził. Dla nas było to zaskakujące i jeśli nawet podkoloryzowano to na potrzeby filmu to nie sposób nie uznać tego za poważny atut w sytuacji gdy od filmu jako formy rozrywki oczekujemy między innymi zaskoczenia. Gorąco polecamy i jesteśmy bardzo ciekawi waszych opinii na temat ile tak naprawdę gangsterki w "Gangsterze".

Dwayne & Hudson

piątek, 16 listopada 2012

"Dzwonnik z Notre Damme" [Projekt Kino]


Kolejnym filmem za który wzięliśmy się w ramach "Projektu Kino" - jest najoryginalniejszy spośród stawki "Dzwonnik z Notre Damme". Nazywamy go największym oryginałem bo jest po prostu bajką. Ale tak to bywa gdy zwycieską kategorią jest Disney ;) Co warto podkreślić, opisywanie filmu animowanego jest naszym swoistym debiutem na blogu. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia gdyż ta pozycja wpisuje się niejako w nasz temat "Z Pełnym Filmem". Nie ukrywamy, że gdyby nie "Projekt Kino", na "Dzwonnika z Notre Damme" moglibyście jeszcze długo albo i jeszcze dłużej poczekać. Warto jednak było wrócić do czasów dzieciństwa bo oglądając teraz coś, co ostatnio widziało się w podstawówce można dostrzec jego niezauważalne wtedy zarówno zalety jak i wady.

Na początek coś o fabule. Mając tą bajkę w głowie mieliśmy następujący obraz fabuły. Paskudny garbus o dobrym serce walczy razem z cyganami i jednym rycerzem przeciwko wstrętnemu charakterem Klaudiuszowi Frollo. Mniej więcej tak przedstawiał się nam zarys fabuły. Po obejrzeniu tej bajki dzisiaj patrzymy na nią już jako dorośli ludzie dostrzegając mądrość i mnogość wątków niezrozumiałych dla młodszych widzów. Mianowice objawia się nam obraz okrutnej ksenofobii czarnego charakteru skierowanej w cyganów i człowieka skrzywdzonego przez naturę. Dużą ciekawostkę dla nas był zawarty w bajce motyw pożądania Esmeraldy przez złego sędziego. Konia z rzędem temu kto zauważał to w wieku lat, powiedzmy - siedmiu ;) Kolejnym elementem fabularnym skierowanym raczej dla widzów dorosłych jest okrucieństwo pojawiające się w scenach gdy sędzia chce wrzucić niemowlę do studni, pali młyn z ludźmi w środku czy walczy z cyganami poprzez palenie ich na stosie i wieszanie ich. W zasadzie zastanawiając się nad tym dochodzimy do rozważań czy ta bajka to jest w ogóle dla dzieci :)
Nieodłącznym elementem każdej bajki są wątki miłosne. W "Dzwonniku..." możemy zobaczyć piękną miłość  cygańsko-rycerską (ciekawe czemu ona wybrała tego z ładniejszą twarzą? :) Swego rodzaju pochodną miłości jest też przyjaźń która tutaj występuje w równie pięknej formie. W animacji Disneya nie może zabraknąć również wątków humorystycznych. Za te odpowiadają przezabawne kamienne gargulce i dorównująca im kroku koza. Warto podkreśli bardzo udaną animację, w której najbardziej wyróżnia się swoisty jeden z bohaterów czyli, paryska katedra Notre Damme. Bardzo przyjemny jest też dubbing i to również dzięki niemu, jesteśmy w stanie przebrnąć w mniej bolesnych warunkach przez natłok piosenek. Wiele tu momentów wzruszających, wstrząsających czy wręcz przerażających. 
I również jak to u Disneya bywa, wszystko kończy się happy endem.


"Dzwonnik z Notre Damme" w pełni zasługuje na miano animowanego klasyka. Co prawda, można dostrzec wady takie jak zbyt duża ilość partii śpiewanych czy mniejszy ładunek emocjonalny w porównaniu np. do "Króla Lwa", któremu w przyszłości również się przyjrzymy. Nie umniejsza to jednak w znaczący sposób wartości obrazu. Jest on przyjemny w odbiorze dla dzieci i potrafiący uczyć niejednego dorosłego. To co bardzo istotne to, nawet po tylu latach oglądając go, można poczuć tą jedyną w swoim rodzaju magię Disney'a.
8,5/10
Dwayne & Hudson


środa, 14 listopada 2012

Martwica mózgu? - efekt gwarantowany [Z Pełnym Jajem]


Peter Jackson, zanim wysłał małych, śmieszny ludków na wycieczkę po Śródziemiu postanowił stworzyć inną historię osadzoną w gatunku kina gore. "Martwica mózgu" bo o niej mowa nie zrobiła na nas oszałamiającego wrażenia. Co tu dużo mówić, jest to film specyficzny, oryginalny i wyjątkowo dziwny. Patrząc na te przymiotniki, można pomyśleć, że to pozytywy, ale w rzeczywistości żaden z nich nie oddaje choćby w ćwierci tego jak fatalistycznym dziełem jest ten horror. Może my się nie znamy, ale aby to zweryfikować zapraszamy do zagłębienia się w naszą dyskusję.

Hudson: Zacznijmy może od tego, jakie ogólne odczucia miałeś po seansie "Martwicy mózgu"? Ja oglądałem ten film wczoraj i jeszcze do dzisiaj czuję w całym moim organizmie delikatny niesmak. Ty ten film oglądałeś już jakiś czas temu, więc Twoje zdanie może być bardziej chłodne. 

Dwayne: Faktycznie, miałem dużą nieprzyjemność zapoznać się z tym filmem już jakiś czas temu. Z uwagi na to, że w ruch idą to lata mój organizm zdążył się już otrząsnąć i odkazić innymi produkcjami. Z tego co pamiętam to na pewno chciało mi się rzygać. Co do innych odzewów mojej osoby już aż takiej pewności nie mam. Najogólniej mówiąc byłem totalnie zażenowany i zniesmaczony gdy to gówno przemykało przez mój bodajże monitor komputerowy. Teraz wypadałoby, żeby Cię o coś zapytać i pierwsze pytanie jakie mi przychodzi do głowy: ile razy wlewałeś zawartość miski do kibla?

Hudson: No tak trzeba przyznać, że to jedyne słuszne pytanie. Mój organizm ciągle jeszcze jest w szoku i nadal co jakiś czas kontrolnie odwiedzam wymieniony przez Ciebie kibel. Sam wiesz, że nie ma sensu brudzić domowych naczyń, bo mogłoby ich w końcu nie starczyć. Ale, żeby ta recenzja nie skupiała się tylko na obcych, których wydaliliśmy z siebie przez ten film to spytam się co myślisz o ogólnej fabule?



Dwayne: Ciężkie pytanie. Czuję się trochę jakbyś zapytał mnie o zdefiniowanie czasu jako zjawiska na świecie. Porównanie przyszło mi do głowy stąd, że w obu przypadkach rozmawialibyśmy o czymś czego de facto nie ma. Nie jestem filozofem czy fizykiem i nie chce się zagłębiać w istotę czasu ale mój statystyczny mózg uważa, że zarówno czasu jak i fabuły tego dzieła po prostu nie ma. Czas istnieje i to ludzie starają się go zdefiniować przez oznaczanie jego upływu, natomiast co do fabuły to wydaje mi się, że sprawa ma się tak samo. Tyle moich przemyśleń na temat fabuły "Martwicy mózgu". Mam do Ciebie pytanie zwrotne: co wąchał, czym popijał i czym przepalał Peter Jackson tworzący to coś?

Hudson: Na początku pogratuluję Ci tej fizjologicznej oceny fabuły. To prawda, że nie wiadomo co to w ogóle jest. Według opisu na Filmwebie jest to horror połączony z komedią. Wątków z horrorem pod jakąś specjalną lupą pewnie można się dopatrzeć, ale gdzie w tym wszystkim komedia, to ja nie wiem. Co do Twojego pytania to szczerze nie wiem, ale tak sobie myślę, że może Pan Jackson na początku kręcenia tej produkcji odwiedził, jedną z tropikalnych wysp, spotkał tego słynnego małpo - szczura, albo szczuro - małpę, cholera wie co to tak na prawdę było, ale jedno jest pewne, jego trucizna dawała takie działania, że mogła ona skłonić twórcę słynnej trylogii do zrobienia takiego błędu. 

Dwayne: Jest to jakieś wytłumaczenie. Na początku gdy mówiłeś frazę nie wiem, przypomniało mi się, że i ja po seansie, generalnie za wiele nie wiedziałem. Za sukces uznaję swoją wiedzę na temat usuwania z dysku różnego rodzaju plików. Petera Jacksona bardzo cenię za słynną trylogię ale na prawdę jestem skłonny posądzić go o konflikt z Nowo Zelandzkim prawem stanowiącym o wielkości posiadania środków halucynogennych na początku lat 90. Wspomniałeś o humorze w filmie. I tutaj się posłużę tym co dzisiaj powiedziałeś, że humor był tam tak czarny, że po prostu nie było go widać. Jest humor amerykański, brytyjski, polski i ten z Martwicy mózgu. Delikatnie mówiąc ten ostatni muszę uznać za mocno chujowy...

Hudson: No, czyli szczegółowy opis fabuły mamy już za sobą. Ci, którzy nie oglądali to w sumie tak od razu sobie pomyślałem, żeby go nie oglądali. Bo po co? Ale wiele osób ogląda filmy, ponieważ występują w nim jacyś znani i lubiani aktorzy. W "Martwicy" obsada jest tak super znana, że aż nikogo nie mogłem skojarzyć. Głównego bohatera gra aktor, którego nazwiska nie znam. Można powiedzieć, że jest to taki anonimowy aktor. Ale do rzeczy, to że gościu nie jest za bardzo znany o niczym nie świadczy, może przecież nadrabiać warsztatem aktorskim. W tym filmie niestety tego też nie zauważyłem, bo moim zdaniem to zarówno on jak i reszta obsady była bardziej sztywna, niż zombie które były najważniejsze w tym obrzydliwym filmie.

Dwayne: Zgodzę się z tym, że aktorzy nie muszą być znani żeby przyciągnąć do filmu o wartości tej warstwy decyduje jak wspomniałeś warsztat. Dla mnie osobiście, najwięcej warsztatu aktorskiego spośród całej ekipy miała szczuro - małpa zwana również małpo - szczurem. Chciałem powiedzieć coś więcej na ten temat, ale przypomniało mi się ucho, zarażonej starej baby, które sama wpierdoliła razem z budyniem i odechciało mi się już na ten moment dyskutować. Hudsonie, ratuj ciągłość dialogu.

Hudson: Przez to Twoje przypomnienie o uchu w budyniu, mnie też przypomniały się dwie cudowne sceny, po których zaniemówiłem. Przy wspomnianym przez Ciebie obiadku, był jeszcze taki smakowity moment gdzie z rany staruchy wytrysnęła jakaś ropa i wpadła do budyniu zaproszonego grubasa, a on to ze smakiem zjadł, a druga scena to ta jedna z końcowych gdy starucha dostała jakieś super moce zrobiła się wielka i naga i w sumie t wystarczyło, żebym zaniemówił. Nie wiem co my teraz zrobimy, bo już nie ma osoby, która dalej poprowadzi tą rozmowę. Chyba musimy po kogoś w tym momencie zadzwonić, albo lepiej napisać bo ja nadal jestem zamurowany.
Scena z kosiarką jest tak brutalna, że nie odważyliśmy się jej pokazać. Ale za to macie zdjęcie samej kosiarki. Fajna nie? ;)

Dwayne: Yyyyyy yyyyy... Czekaj, może zadzwonimy po szpital psychiatryczny i poprosimy o serie elektrowstrząsów a za receptę uznamy znajomość filmu "Martwica mózgu". Gdy już się otrząśniemy wrócimy z kolejnym tekstem i obiecujemy, że w jego trakcie nie doznamy pomroczności jasnej jak w tym przypadku.

Niezidentyfikowany osobnik: Chłopaki bardzo chcieli dokonać podsumowania jednak zdrowie psychiczne nie pozwoliło im na to. W tym momencie obaj leżą na intensywnej terapii i leczą się z tego filmu. Znając ich mogę zaręczyć, że rozumieją oni konwencję kina gatunkowego i mają świadomość zróżnicowania gustu widzów, ale tego jak się może komuś podobać "Martwica mózgu" nie zrozumieją i żadne leczenie im w tym nie pomoże. 

Dwayne & Hudson & Ktoś

czwartek, 8 listopada 2012

"Looper" - tacy sami a jednak różni [ Co w filmie piszczy]


Ostatnio obejrzeliśmy głośny ostatnimi dniami tytuł "Looper - Pętla Czasu". Byliśmy bardzo ciekawi tego filmu, gdyż opis fabuły wydawał nam się bardzo interesujący. Ponadto w głównej roli wystąpili Bruce Willis i ucharakteryzowany nie do poznania Joseph Gordon Levitt. Zapoznaliśmy się z tym filmem w bardzo podobnym czasie i jak się okazało - nastąpił pewien wyjątek od reguły głoszącej nasz niemal identyczny gust filmowy. Oczywiście nie ma wielkiej rewolucji, obojgu nam "Looper" się podobał z tym, że jednemu bardzo natomiast drugiemu umiarkowanie. Taka różnica zdań skłoniła nas do podjęcia nowatorskiej na naszym blogu formy konfrontacji autorów bloga :) Nie spodziewajcie się większych tarć czy krwawych dialogów w połączeniu z obijaniem sobie pysków. Niemniej, przygotujcie się na dialog pokazujący kwestie bezsporne jak i te które nas poróżniły. A zatem do dzieła!

Dwayne: Hudson, jak myślisz, dlaczego tym razem nie mamy w pełni zgodnej opinii? W końcu razem lubimy ten gatunek, obsadę jak i oryginalne scenariusze. Przychodzi mi do głowy nasza różnica zdań co do "Łowcy Androidów". Co ciekawe, znów spotykamy się ze zjawiskiem niezgody przy okazji filmu science-fiction.

Hudson: To jest bardzo ciężkie pytanie gdyż faktycznie kino science fiction bardzo lubimy. Może tutaj chodzić o pewnego rodzaju klimat którego w niektórych filmach w tym gatunku po prostu mi brakuje.

Dwayne: Klimat mówisz...Jeśli chodzi o moje odczucie co do tego aspektu przy "Looperze" to wyjątkowo mi on odpowiadał gdyż zbudowało go położenie nacisku przez reżysera na opowiedzenie zajmującej historii kosztem akcji pędzącej na złamanie karku. Dodatkowo, podobał mi się też nieprzesadzony klimat przyszłości odległej od nas o około 30 lat. W zasadzie świat wygląda tak samo ale zmieniły się troszkę realia.

Hudson: I może właśnie tutaj tkwi ten problem. Jeżeli chodzi o filmy osadzone fabularnie w przyszłości to ja lubię gdy mamy do czynienia z klimatem mocno postapokaliptycznym albo gdy występuje w nim wysoko zaawansowana technologia. W "Looperze" tak jak mówiłeś czas akcji jest umiejscowiony w niedalekiej przyszłości i tamten świat się tak mocno nie zmienił od otaczającej nas rzeczywistości. Dlatego właśnie nie widzę w tym filmie pełnoprawnego filmu science-fiction.

Dwayne: Bardzo ciekawe zdanie ale zgodzę się tylko połowicznie. Klimat postapokaliptyczny jak i przedstawiający wysoką technologię w kinie przyszłości jest mi również bliski i bardzo doceniam takie filmy. Jednak tutaj ten brak zupełnie mi nie przeszkadzał gdyż rekompensował to zajmujący scenariusz. Nie mogę się z Tobą zgodzić w aspekcie w którym nie klasyfikujesz "Loopera" jako pełnoprawny film science-fiction. Wydaję się, że motyw podróżowania w czasie w zupełności wystarcza do sklasyfikowania tego typu dzieła.

Hudson: Pierwszy punkt naszej różnicy zdań mamy wyjaśniony. Występowanie machiny czasu, latających motorków i delikatnie futurystycznej broni dla mnie nie wystarcza do tego aby określić ten film mianem pełnoprawnego przedstawiciela science-fiction.

Dwayne: Ok, wszystko kumam. Jednak mam inny argument opowiadający się za pełnoprawnością gatunku. Mianowicie motyw zmutowania niektórych ludzi. Pierwsze co może nasuwać się na myśl to seria X-Men czyli sztandarowy motyw fabularny tej serii. Jednak według mnie zostało to wplecione w fabułę umiejętnie i dobrze rozwinęło najważniejszy aspekt fabularny filmu. Zdaję sobie sprawę, że przez część widzów może zostać uznany jako niepotrzebny i wręcz zerżnięty z X-Men. Czuję, że i Tobie ten motyw zupełnie nie odpowiadał. Mam rację?

Hudson: Dokładnie tak, trafiłeś w samo sedno. Dla mnie motyw z mutantami w tym filmie nie był zupełnie potrzebny. Jeżeli mam być do końca szczery to te sceny mocno obniżyły mi ocenę filmu. Miejscami czułem się jakbym oglądał wspomnianych przez Ciebie X-Menów. A mały bohater- Sid bardzo przypominał mi postać Magneto z wyżej wymienionej produkcji. Dla mnie złamało to dosyć brutalną konwencję filmu i wprowadziło dziecinne elementy.



Dwayne: Czyli tak jak się spodziewałem, ten motyw zupełnie Ci nie podszedł. No ja odniosłem się do tego wyżej więc bez sensu powielać tamto zdanie. Wtrącę się jednak do tych "dziecinnych elementów". Nie odniosłem takiego wrażenia gdyż, w tym aspekcie - dziecinnym, najbardziej poruszało mnie działanie bohatera granego przez Willisa. Jakie? Tego oczywiści nie wymienię, bo Ty na pewno wiesz o co mi chodzi a po co spoilerować czytelnikom istotny element filmu. Kończąc wątek Sida - mi też on kogoś przypominał, jednak z zupełnie innej bajki. Ja widząc go, miałem "na końcu głowy" Omena - oczywiście tego klasycznego. Chodzi o pewien...diaboliczny aspekt.

Hudson: No to bardzo ciekawe co powiedziałeś, nigdy bym się nie spodziewał, że porównasz Sida do głównego bohatera z "Omena". Cóż, widocznie czasami potrafimy sami siebie zaskoczyć. Skoro już jesteśmy przy tej młodszej części obsady to porozmawiajmy trochę o tej starszej ale niewątpliwie ważniejszej. Tutaj podejrzewam, że nasze zdanie będzie zgodne bo mi zarówno rola Bruce'a Willisa który udowodnił, że na aktorską emeryturę absolutnie się nie wybiera. W filmie pokazał się z takiej strony jak najbardziej go lubię, czyli, żeby to powiedzieć krótko - w stylu "Szklanej Pułapki". Partnerujący mu Levitt w sumie nie odstaje od Bruce'a i pokazuje, że może zagrać tak naprawdę każdą rolę. Jedyne co mi się w obsadzie nie podobało to obsadzenie w roli czarnego charakteru Jeffa Danielsa. Nie mówię, że zagrał źle. Ja po prostu go wolę w innego rodzaju kinie.

Dwayne: A już myślałem, że będę mógł się wreszcie od początku zdania z Tobą zgodzić :) A jednak zaskoczyłeś mnie. Mi, Daniels w tej roli zupełnie nie przeszkadzał, bo oprócz, wymienionej już przez Ciebie wartości zagrania swojej postaci, podobała mi się zmiana jego klasycznego image'u. Ciekawie było zobaczyć gościa od furgonetki przerobionej na psa w roli bezwględnego mafijnego bossa. No ale to jak widać, różnica poglądów. Co do reszty obsady absolutnie się zgadzam, tym bardziej, że mówiąc żartobliwie "skradłeś" mi określenie na Willisa. Faktycznie oglądają go w tym filmie miałem momentami przed oczami Johna McClane'a w tej twardej wersji, nie humorystycznej. Świetny prognostyk przed "walentynkową" - "Szklaną Pułapką 5", nawiasem mówiąc. A co do Levitta, super rola. Tym bardziej, że momentami przypominał młodego Bruce'a nie tylko dzięki świetnej charakteryzacji ale również bardzo udanym naśladownictwie tego aktora. Dodam jeszcze krótko, że pojawiająca się w głównej roli żeńskiej Emily Blunt była przyjemna w odbiorze, a w niektórych ujęciach dawała radę nawet jako nasz słynny "element estetyczny" :D



Hudson:   Dobrze, zatem przejdźmy teraz do reżyserii i scenariusza.

Dwayne: Czekałem aż o tym wspomnisz.

Hudson: Nie ma się co dziwić, bo jakby nie patrzeć są to istotne elementy filmu.

Dwayne: No ba!

Hudson: Ale do rzeczy.Zarówno jedno i drugie stoi tutaj na dobrym poziomie. Film jest brutalny, występuje w nim spora ilość tzw. "fucków" a ogólna historia jest oryginalna i ciekawa.Jedynym moim zastrzeżeniem są sceny które rozgrywają się na farmie gdyż moim zdaniem były one po prostu nudne.

Dwayne: Tak, ewidentnie postawienie na "film dla dorosłych" było strzałem w dziesiątkę, gdyż dobrze współgra to z fabułą i paradoksalnie dodaje filmowi realizmu.Zgodzę się, że scenariusz jest oryginalny, bo z takim pomysłem na pracę zawodowego zabójcy jeszcze się nie spotkałem. Ponadto zestawienie ze sobą dwóch tych samych postaci z różnego okresu życia wzmagało moją ciekawość w trakcie filmu i byłem ogromnie ciekaw jak się to rozwinie i do czego zaprowadzi. Co do Twojego zastrzeżenia co do farmy. Zgodzę się połowicznie. Fakt, było kilka nudniejszych momentów ale biorąc pod uwagę, że praktycznie druga połowa rozgrywa się w całości na niej, to gdybym tak uważał musiałbym ocenić ten film znacznie niżej. Co sądzisz na temat efektów specjalnych, zdjęć i muzyki czy stricte technicznych elementów filmowego rzemiosła? Dla mnie świetne wyważenie proporcji akcji, dialogu sfilmowane w bardzo ładny sposób. Niestety jednak muzyki nie zapamiętałem, co świadczy o jej nie najwyższym poziomie. Hm?

Hudson:  Ze strony technicznej, największe wrażenie zrobiły na mnie bardzo dobre zdjęcia. Myślę, że podkręciły one trochę realizm tego filmu. Efektów specjalnych tak jak już wspomnieliśmy wcześniej, nie ma tutaj za dużo ale nie są one aż tak bardzo potrzebne. Tak jak mówiłeś, te braki genialnie nadrabia fabuła. Podobne odczucie do Twojego, mam odnośnie muzyki. Nie przeszkadza ona w oglądaniu filmu ale na pewno nie będzie to soundtrack w który się wyposażę i będę go słuchał w zimowe wieczory.

Dwayne: Tak, soundtrack na poziomie Batmana to to nie jest...Na pewno nie dostarczał by mi takich wrażeń podczas nocnej jazdy autem, jak wyżej wspomniany ;) Ale to temat na inną dyskusję. Myślę, że możemy przejść do wspólnego podsumowania i kończąc wydajmy werdykty. Ja daję 9/10. A Ty?

Hudson: A ja daję, 7,5 na 10.

Jak więc przeczytaliście, nasze zdania nie są zbyt rozbieżne ale różnią się o 1,5 punktu. Zbierając do wszystko do kupy : "Looper" to film warty obejrzenia ale nie jest na pewno produkcją zasługująca na porównania typu "Matrix tej dekady" czy "Nowa Incepcja". Dystrybutorzy srogo przesadzili i nawet gdyby ktoś uznał, że jakość filmu dorównuje tamtym klasykom to cała fabuła jest zupełnie inna. Jedyne podobieństwo to gatunek. Co do którego była wyżej taka rozkmina ;) Polecamy i ciekawi jesteśmy, czy taka forma recenzji Wam się podobała. Jeśli tak, to myślę, że przy pewnym wysiłku znajdziemy jeszcze parę produkcji które poddamy naszemu dialogowi. A jeśli nie, to pewnie i tak będziemy to robić, bo tak ;)

Dwayne & Hudson 

poniedziałek, 5 listopada 2012

Promienie namiętności - część trzecia [ Z Pełnym Jajem]



Minęło wiele zachodów i wschodów palącego słońca na terenie południowoamerykańskich pampów. Wielki tropiciel El Maria Desperados de Rutko nieprzerwanie pędził w stronę Akakuppo. Sygnałem zbliżania się do   wakacyjnego kurortu - przecudnej osady rybackiej była nagle pogarszająca się pogoda. De Rutko przyzwyczajony do spalanych słońcem powierzchni siarczyście klął pod wąsem.
- Leje i leje deszcz jebany, aż czuję się jak robol do gówna wygnany.
- Jednak zlecenie dane od góry, wjeżdżam do miasta i szukam tej rury, Madonnowej niegrzecznej córy.
Jak powiedział, tak uczynił, strzelił ostrogami w koń, pociągnął lejca, podrapał się w jajca, drąga poprawił, pistolet nabił i przypadkowego przechodnia przypadkiem zabił. 

Niesforni kochankowie, prawie jak z Werony, ale jednak nie, zdążyli już zapomnieć o zostawionych w oddali problemach rodzinno - stajennych. Armando Zorro de la Vega zaplanował na ten wieczór coś wspaniałego. Postanowił swoją ukochaną Mirandę Esmeraldę Kinszasę zabrać na dansing. Z uwagi na kiepskie warunki pogodowe w kurorcie, magnaci dyskotekowi zmontowali klub 58 kilometrów od centrum, co daje 57,5 kilometra poza granicami miasta. Zorro aby urozmaicić ten wieczór postanowił zabrać tam swoją ukochaną pieszo - coś takiego jak romantyczny spacerek. Kinszasa zachwycona romantyzmem de la Vegi była tak wniebowzięta, że wyjątkowo nie narzekała na wydobywający się smród z kieszeni kochanka, gdzie jak mawiał trzymał szczęśliwe końskie dropsy z gówna, bo przypominały otocznie w jakim pierwszy raz się poznali. Bystry Zorro wtrącił jeszcze w trakcie marszu iż obsypujące się kawałki gówna mają zastosowanie kubek w kubek do rozsypywanych przez Jasia i Małgosię okruszków co by nie zgubić się w lesie. Armando de la Vega szczycił się, że jego pomysł jest udoskonalony, bo okruszki były zżerane a gówna jak określił "nic nie zeżre bo jebie". Romantyczny marsz właśnie się rozpoczął i długo nie miał się jeszcze skończyć. Po prostu trwał, trwał i jeszcze wiele razy trwał.



Tymczasem, borem lasem, wielki łowczy de Rutko wtargnął do malowniczego zalanego rokrocznie deszczem i innymi opadami Akakuppo. Natychmiast wszczął śledztwo wśród miejscowego rybactwa. Wielu z nich nie wytrzymało tego okrutnego kontaktu, gdyż jak pamiętamy borykał się on z długoletnią awanturą ze szczoteczką do zębów. Większość jednak zaznajomiona z zapachami zaiste rybnymi owy kontakt wytrzymywała. Po przepytaniu 637 tysięcy rybaków i padnięciu 394 tysięcy z nich znalazł się jeden niemowa, który znał odpowiedź na każde pytanie de Rutki, ale z niewiadomych powodów nie odpowiadał na nie. Po dwóch godzinach "dialogu" wściekły, nieposiadający kartki papieru i ołówka Desperados de Rutko wypalił 70 na 100 możliwych naboi w sylwetkę rybaka, po którym po tej operacji została tylko cisza.  Szczęśliwie dla łowczego kolejnymi osobami byli znający kochanków, małżeństwo Flamenco di Aires z domu Samba de Sancho Pansa. 
- Pytam się was ja grzecznie czy mieszkacie już tutaj wiecznie? - zaczął de Rutko
- Odezwali się jednym głosem - Mieszkamy od czasów gdy świeciło tu promienie a ich namiętność połączyła nasze serca.
- W dupie mam wasze historie, powiedzcie mi gdzie znajdę Madonnową Sodomę i Gomorie.
- Nie wiemy co dokładnie masz na myśli. Czy szukasz jakiś osób czy taniego burdlu?
- Głupota i prostactwo od was bije, nie powiecie gdzie Zorro z Kinszasą to okrutnie zabiję. Faceta za jaja na drągu zawieszę, kobietę inaczej pocieszę.
- Trzeba było od razu tak mówić. Znamy ich naturalnie, bardzo miła para. Mieszkają w tym domu za Panem.
Wielkiemu łowczemu opadła z wrażenia szczęka, gdy zobaczył wielki afisz nad owym domem " Zorro i Kinszasa witają was w swych włościach. Poszukujących nas z polecenia Donna Madonny ozięble żegnamy."
Być może de Rutko nie przeżyłby takiego szoku, gdyby nie fakt że przez kilka godzin, odprawiając poszukiwania okrążał owy dom z 10 tysięcy razy. Gdy pozbierał swą szczękę z podłogi i zanalizował jakim jest debilem, wpadł w lokal z impetem przez drzwi wraz ze swym koniem, przywalił łbem w futrynę i zemdlał.



Przenieśmy się teraz dla odmiany do niezasnutego mgłą, chmurami i ścianą deszczu Las Rias de Las Janeiras.  A tam najgłupszy z potomstwa Madonnów Alejandro Jajo Kapsztad odrabiał pracę domową z matematyki. Należy dodać, że Kapsztad po 15 latach w drugiej klasie podstawówki uzyskał promocję do klasy trzeciej. Niestety podobnie jak w początkowych latach edukacji nowy materiał do nauki sprawiał mu nie lada kłopot. Dość powiedzieć, że przy działaniach typu 239 + 43 wynik uzyskiwany przez gamonia wahał się w granicach obszaru liczbowego w zakresie od jeden do trzydziestu. Alejandro nie mógł pojąć jakim cudem istnieć mogą liczby, przewyższające takie zjawiska, jak jego wiek czy ilość pesos w jego śwince skarbonce. Nie wiedzący co dzieje się ze swoją córką Don Madonna postanowił zadbać w akcie desperacji o resztę dzieci. Jego pierwszym postanowieniem była pomoc w nauce synowi - Jaju. Gdy usiadł koło syna przy biurku i zaczął robić obliczenia matematyczne na palcach, wyszło mu, że wynik nie przekracza dwudziestu bo więcej palców po prostu nie miał. Zniechęcony porażką matematyczną zapytał Kapsztada co tam z geografii? Gdy Kapsztad powiedział o kartkówce z południowoamerykańskich stolic, don Madonna wstał i wyszedł, ponieważ przekonany był, że na kuli ziemskiej, znajduje się jeden ląd zwany Pangeą. Wychodząc z izby lekceważąco stwierdził, że za jego czasów edukacja nie była taka głupia. Chcąc nie chcąc w jego głowie znów pojawiła się seria przypuszczeń gdzie jest jego córka i jakie zadanie zakodował sobie w głowie de Rutko.



Po przejściu 57 kilometrów zakochana para, straciła już podeszwy w butach i mówiąc kolokwialnie nogi skróciły im się o długość stóp do kolan. Cała droga na ekskluzywny dansing przebiegała przez plażę na której nie wiedzieć czemu dało się posłyszeć małpie pomruki i sowie pohukiwania. Kinszasa przytomnie stwierdziła, że po piasku o wiele łatwiej iść na bosaka. No ale w końcu po kilkunastu dniach udało im się dotrzeć do dyskoteki "Ryba Pariba Dolce Wita". Co wydarzy się w dyskotece? Czy para w ogóle da radę się na niej poruszać? Czy Jajo Kapsztad obliczy rachunki? I wreszcie czy de Rutko odzyska przytomność i w końcu znajdzie swój cel? Na te pytania, odpowiedzi wszyscy poznamy w kolejnej części albo jeszcze kolejnej, albo... tego na tą chwilę nie wie nikt ;)

Dwayne&Hudson