Kopiowanie i rozprowadzanie tekstów bez zgody autorów jest zabronione. Obsługiwane przez usługę Blogger.

poniedziałek, 31 grudnia 2012

2012 czyli czym piszczały filmy a czym jaja? [Co w filmie piszczy?]


Kończy się nam cudowny 2012 rok. Należałoby z tego powodu zrobić jakieś ogromne podsumowanie tego co działo się zarówno w filmach jak i na naszym blogu. Uznaliśmy, że najlepszą formą takiego zestawienia, będzie dialog. Pozostaje wam tylko podsłuchać oczami nasze gadanie. 

Dwayne: Nie uważasz Hudson, że mijający rok był dla nas naprawdę wyjątkowy? Mam tu na myśli dwie kwestie: po pierwsze filmy, które oglądaliśmy okazały się w większości tak dobre a czasem i lepsze jak się po nich spodziewaliśmy, a po drugie co chyba jeszcze ważniejsze podjęliśmy odważną decyzję o stworzeniu bloga. Czy zgadzasz się ze mną?

Hudson: To prawda, 2012 rok był rewelacyjny. Nasza najpoważniejsza decyzja, czyli założenie bloga, okazała się strzałem w dziesiątkę. Stworzyliśmy to o czym już dawno marzyliśmy, czyli miejsce, gdzie spokojnie możemy w naszym specyficznym stylu opisywać dziedzinę, którą obaj kochamy a mianowicie filmy. Ten rok był również świetny pod względem premier kinowych. Szczerze nie pamiętam, kiedy aż tyle razy byłem w kinie. 


Dwayne: Mam to samo. Też nie pamiętam kiedy ostatnio odwiedzałem nasz poczciwy łódzki "Bałtyk". Chciałbym jednak pozostać na chwilkę przy temacie bloga, podejrzewam, że mamy bardzo podobne odczucia. Co mam na myśli? Odkrytą w sobie przyjemność z uzewnętrznienia się w danym temacie. W tym przypadku są to oczywiście odczucia czysto filmowe. Co więcej uważam, że nie byłoby to tak fajne dla mnie piszącego gdybym nie dorzucał garści swojego poczucia humoru. Sądzę i tym samym mam nadzieję, że owa radość będzie nabierać siły wprost proporcjonalnie do długości współprowadzenia z Tobą "Pół Filmem Pół Jajem". 

Hudson: W tym co mówisz, jest na prawdę bardzo dużo racji i myślę, że ta nasza współpraca będzie trwałą jak najdłużej. Pisanie o filmach i robienie sobie jaj wychodzi nam  na razie bardzo fajnie. To co mnie bardzo cieszy to, że mamy coraz to nowe pomysły i na pewno jeszcze kilka razy naszych czytelników zaskoczymy. 


Dwayne: Pewnie, ja też chcę dalej tryskać pomysłami, żeby nie popadać w monotonię, nie narażać na nią czytelników i dzięki nowością w naszej autorskiej formie bloga po prostu się wyróżniać. Mógłbym jeszcze gadać, że cieszą mnie nowi czytelnicy, słowa pochwał, ale jest to tak oczywiste, że... musiałem to przekazać w taki a nie inny sposób ;) Jeśli o mnie chodzi mogę przejść do filmów.

Hudson: Ok. Przejdźmy zatem do tego co działo się w kinach. Tak jak wspomniałem już wcześniej rok ten był naprawdę urodzajny w świetne premiery. Do najważniejszych należą dla mnie: "Prometeusz", "Mroczny Rycerz Powstaje", "Skyfall" "Niezniszczalni 2", "Gangster" i goszczący niedawno na naszych ekranach "Bogowie ulicy". To na pewno nie wszystkie ważne premiery, ale dla mnie osobiście byłby to filmy najlepsze. Pojawiło się również kilka pozycji, które idealnie wpasowały się w nasz dział, czyli "Z pełnym Jajem". Tutaj na pierwszym miejscu jest zdecydowanie "Kac Wawa". Film, który miał być polską odpowiedzią na Kac Vegas jest zaledwie tworem gównopodobnym;) Drugą produkcją do tego samego działu było " Jesteś Bogiem". Film ten był okrzyknięty wielkim arcydziełem, przede wszystkim dla tego, że opowiadał o klasycznym zespole polskiego Hip Hopu. Do nas absolutnie nie trafił i zniszczyliśmy go naszymi ocenami. 

Dwayne: Wspomniałeś o "Kac Wawa". Polska odpowiedź na amerykański oryginał? Dla mnie poziom odpowiedzi równa się co najwyżej przeciętnemu wysraniu się przez przeciętnego Amerykanina. Tyle ma to wspólnego z Hollywood. Przypomniałeś też o "Jesteś Bogiem" w tym wypadku po prostu się pod Tobą podpiszę, kontynuując wątek dzieł fatalnych dorzucę od siebie takie szajsy jak "Pirania 3DD" czy "Dyktator", który pamiętam Tobie podobał się bardziej, ale dla mnie był bardzo zły. Drugim aspektem, który chcę ubrać podsumowanie tego roku są powroty: większe i mniejsze. Jedynym nieudanym jest Lubaszenko ze "Sztosem 2", nie powiem, że to dno czy jakiś bardzo kiepski film, ale pryzmat wcześniejszych dzieł pana Olafa jak i pierwowzór to znacznie wyższa półka. Do bardzo udanych powrotów podrzucę Mela Gibsona w "Dorwać Gringo", Restart serii "Spider Mana", ponowną zabawę Ridley'a Scotta z gatunkiem science- fiction czy powrót "amerykańskiej szarlotki" z oryginalną obsadą. Dla mnie absolutnym topem tego roku są klimatyczny "Skyfall", epicki "Mroczny rycerz" i VHS XXI wieku czyli "Niezniszczalni 2". Było jeszcze parę filmów lepszych czy gorszych, ale nie świeciły, ani tak dobrą, ani tak złą renomą, żeby wybitnie, obszernie je wspominać. Jesteś w stanie podać swój ulubiony film 2012 roku? 


Hudson: Na pewno jest to bardzo trudne zadanie. Ale jeżeli mam wybrać ten jeden najlepszy film, to dla mnie będzie to zdecydowanie "Skyfall". Tuż za nim będą "Niezniszczalni 2" i na trzecim miejscu film, który sprawił mi ogromną niespodziankę czyli "Mroczny rycerz". Jak doskonale wiesz poprzednie części uznawałem za dobre, ale tak ogromnego wrażenia na mnie nie zrobiły.

Dwayne: Twoje wspomnienie o Batmanie wrzuciło mi do głowy jeszcze jedno dość głośne zjawisko z okresu letniego. Mówię tu o rywalizacji Avengers z Batmanem właśnie. Śmieszą mnie argumenty zwolenników produkcji Marvela, że skoro osiągnęła lepszy wynik kasowy, jest filmem lepszym. Dla mnie to po prostu kwestia gustu i żadne wojenki nie są tu potrzebne. To co mnie natomiast smuci to typowo subiektywna refleksja, że większy popyt na świecie osiąga bardzo dobra, ale jednak plastikowa przy tak monumentalnym filmie jak "Mroczny Rycerz powstaje", rozrywka. W perspektywie może doprowadzić do zwrotu ogółu kinematografii w tę stronę, w jeszcze mocniej drastycznym stopniu. Swoją drogą pełne uznanie dla Ciebie za wybranie jednego najlepszego filmu, gdyż ja mając do wyboru "Skyfall" i Batmana, jestem jak to się mówi głupi i wybieram obydwa. 

Hudson: Warto w tym momencie wspomnieć jeszcze o filmie, który wszedł do polskich kin 3 dni temu. Mówię tutaj o "Hobbicie". Na pewno doskonale pamiętasz, naszą pierwszą reakcję gdy zobaczyliśmy wieść, że Peter Jackson będzie ekranizował tą książkę. W naszych głowach pojawiło się pytanie: jak z tak krótkiej książki zrobić 3 godzinny film? Jeszcze większe zaskoczenie było gdy okazało się, że nie będzie jednej części ,a aż trzy. Do dnia premiery twierdziłem, że ten film to będzie jakieś jedno wielkie nieporozumienie. W tym momencie, gdy pojawia się coraz więcej pozytywnych recenzji, ja mam coraz większą ochotę obejrzeć to dzieło. Co Ty w tej sprawie masz do powiedzenia?

Dwayne: Pamiętam doskonale naszą dyskusję pełną drwin i kpienia. Faktycznie pozytywne recenzje wzbudzają moją ciekawość, ale nadal nie jest to dla mnie premiera, której doznać muszę w kinie, nigdy nie byłem jak wiesz wielkim fanem fantasy, choć przyznam uczciwie trylogia "Władcy Pierścieni" jest przedsięwzięciem wybitnym w skali kinematografii. Wracając do "Hobbita", moją największą ciekawość wzbudza co takiego umieścił w nim Jackson, że z tak krótkiej książki stworzy blisko dziewięcio godzinną sagę.
 

Hudson: Zobaczymy co z tego wyjdzie. Zapewne obejrzymy ten film dopiero po premierze DVD, bo jak świetnie zauważyłeś, do kina na tą akurat produkcję wybierać się nie będziemy. To co mnie najbardziej przeraża to, że ten film puszczany jest w kinach z dubbingiem. Nie wiem po co i na co? Słuchając dialogów w zwiastunie czułem się jakbym oglądał jakąś kreskówkę na popularnym kanale dla dzieci Cartoon Network. Jedno jest pewne Hobbita należy obejrzeć z napisami. 

Dwayne: Zborowski jako Gandalf? Szyc jako Gollum? Po co zrobiono taką wersję? Chyba po to, po co tworzone jest pół naszego bloga... Czas chyba kończyć tą dysputę. Pozostaje mi życzyć naszym czytelnikom wystrzałowej zabawy sylwestrowej a tym samym nie pamiętnego Nowego Roku, a nam dalszej współpracy i sukcesów w prowadzeniu bloga. Tobie indywidualnie życzenia złożę punktualnie w Nowy Rok, gdyż co tu kryć? Nasze kieliszki pełne wódki spotkają się na tym samym stole ;)

Hudson: Dokładnie, życzę wszystkim czytelnikom cudownych imprez sylwestrowych. Spokojnie możemy tego dnia odpuścić wieczorne oglądanie filmów i hucznie świętujmy nadejście Nowego Roku, w którym spokojnie będzie można wrócić do seansów. Jutro szampany i fajerwerki niech strzelają głośno, a my tańczmy, śpiewajmy i bawmy się do białego rana ;) 



Dwayne&Hudson


wtorek, 25 grudnia 2012

Opowieść Blogerów O Wigilijnej Klasyce [ Z Pełną Bombką ]

Nie ma chyba lepszego dnia do wspomnienia najsłynniejszej bodaj opowieści świątecznej. Opowieść ta miala wiele ekranizacji lecz my zajmiemy się najnowszą i zarazem najbardziej spektakularną odsłoną. Dawno już po pierwszej gwiazdce. Wszyscy objedliśmy się wigilijnymi daniami i wzięliśmy po prezencie. Co po niektórzy obejrzeli perypetie Clarka Griswolda - czyli czas jest idealny. Czas zacząć blogerską "Opowieść Wigilijną" ;)

Działo się to w wiktoriańskiej Anglii. Konkretnie w Londynie. Pośród mieszkańców był jeden, najbardziej nienawidzący świąt starzec. Gburowaty, skąpy właściciel kantoru. Żal mu było nawet dorzucić kawałka węgla do pieca, żeby jego kantor w ten wyjątkowy wigilijny wieczór choć raz nie straszył chłodem. Skoro jesteśmy już przy strachu, wspomnieć należy o 3 duchach które przybyły by zmienić charakter Scrooge. Ich wizytę poprzedził, duch zmarłego przed 7 laty wspólnika skąpca Scrooge'a - duch Marleya. Początkowo oporny na zmiany i przyjęcie do wiadomości rzeczy nadprzyrodzonych, rozgrywających się u niego w domu, Scrooge potrzebował bardzo silnych bodźców emocjonalnych. 3 duchy, będące zjawami przeszłości, teraźniejszości i przyszłości stopniowo uwalniały w nim skrywane na dnie serca, emocje pozytywne jak i negatywne, choć mowa tu o wydarzeniach smutnych. Co by o starcu nie mówić, odczuć negatywnych miał co nie miara. Resztę historii zna chyba każdy więc pora przejść do walorów samego obrazu.


Za stworzenie na nowo tej klasycznej opowieści wziął się Robert Zemeckis. Należą mu się wielkie ukłony gdyż cały obraz jest zrobiony w nowoczesnej komputerowej technologii "motion picture". Znaczy to ni mniej, ni więcej, że aktorzy nie występują w tej produkcji dla jaj, ale mają autentyczny wpływ na mimikę czy motorykę swoich postaci. A Ci aktorzy to istna plejada gwiazd - Jim Carrey grający pierwsze skrzypce, Gary Oldman grający drugie skrzypce, Colin Firth przygrywający na trójkącie z daleka ;) Jest jeszcze Robin Wright-Penn choć ona, gra maksymalnie na klawesynie na jeszcze dalszym planie za Colinem. Zapomnieliśmy, że cymbały okupuje Bob Hoskins, na planie chyba ostatecznym :D W tym miejscu polecamy Wam film z oryginalną ścieżką dźwiękową. Może i nasz wypadł tutaj naprawdę dobrze ale posłuchać oryginalnych głosów tych aktorów będzie znacznie przyjemniej.


Nie możemy spodziewać się jakiejś wyjątkowości fabularnej. Zemeckis idzie jak po sznurku z książką w ręku. Ale to żadna wada. Ta wersja opowieści jest najlepszą i nie potrzebne jej żadne udoskonalenia czy zmiany czasu akcji jak inne duperele. Innowacją reżysera jest wspaniała animacja i wciągnięcie widza w wir nadprzyrodzonych wydarzeń. Takie produkcje nadają się absolutnie do wykorzystania formatu 3D który w "Opowieści Wigilijnej" jest idealnym środkiem podnoszącym walory. Jest kilka sekwencji które powinny zapaść w pamięć widza, np. czołówka z przelotem przez cały Londyn, czy pojawianie się kolejnych duchów. Świetnie odwzorowane twarze aktorów, którzy dzięki wspomnianej wyżej technice mieli pełny wachlarz możliwości zaprezentowania postaci.


Czy warto po raz kolejny oglądać "Opowieść Wigilijną" w nowej wersji? Odpowiedź jest prosta. Tak ;) Dodamy, że warto też do niej powracać, gdyż cała ta historia ma tak piękny i udekorowany w świąteczne ozdoby morał, że sprawdzi się za każdym razem gdy łakniemy gwiazdkowego klimatu. W szczególności polecamy to dzieło jak i samą książkę ponurakom nie dostrzegającym już gwiazdkowego uroku.
MERRY CHRISTAMS EVERYONE!

P.S: Spadamy, Mikołaj przyjechał ;)
Dwayne & Hudson
                                                                                                                   

środa, 19 grudnia 2012

To właśnie idealna komedia romantyczna [Z Pełną Bombką]


Zgodnie z zapowiedzią w dziale "Z pełną Bombką" czas na pozycję dla naszych czytelniczek (o ile takie istnieją ;D). Męską część naszych czytelników spieszymy uspokoić niejeden facet potrafi równie mocno zachwycić się tym filmem. My jesteśmy tego żywymi przykładami. Nie oszukujmy się, gdyby nam się jakiś film nie spodobał nie robilibyśmy tego specjalnie dla osób trzecich ;). Ale jaki film dzisiaj opiszemy. Bo jak zwykle pięknie pieprzymy, a konkretów brak. "To właśnie miłość" to właśnie film, który opiszemy ;).

Czego możemy spodziewać się po wyżej wymienionym obrazie? Jest to na pewno film romantyczny, ale przez wielowątkowość jest tak samo oryginalny. Na pewno jest to również film mocno świąteczny. Akcja jest prezentowana z perspektywy wielu bohaterów, każdy z nich ma większe bądź mniejsze problemy na tle miłosnym. Pomimo tego, że wątków jest naprawdę dużo, sprawna reżyseria nie pozwala zgubić się w opowiadanych historiach. W filmie pojawiają się między innymi premier, wypalony muzyk nagrywający świąteczny hit, samotnie wychowujący syna ojciec, zdradzony gościu oraz inny gościu, który zdradza żonę. Wątków jest o wiele więcej i każdy z nich trzyma równy poziom, choć każdy widz podczas oglądania wybierze swoje ulubione. I właśnie tutaj warto napisać o kolejnej zalecie tej produkcji jaką jest różnorodność osiągnięta w tak oklepanym przecież temacie jakim jest miłość. Film jest autentycznie zabawny i co dla nas warto zaznaczyć to mimo iż jest brytyjską produkcją to humor nie jest typowo brytyjski co dla nas stanowi bardzo mocny atut. 



Przejdziemy teraz do stałego elementu naszego programu, czyli obsady. A tutaj jest prawdziwa plejada gwiazd. Na ekranie zobaczyć możemy: Alana Rickmana, Hugh Granta, Liam'a Neesona, Billa Nighy, Colina Firtha, Emmę Thompson, Keirę Knightley, Laurę Linney, Rowana Atkinsona. Element estetyczny przede wszystkim reprezentują aktorki wcielające się w amerykańskie dziewczyny, mamy tutaj między innymi: znaną z serialu 24 godziny Elishę Cuthbert, Denise Richardson czy January Jones. Mimo istnego natłoku gwiazd, każda z nich w pełni wykorzystuje czas ekranowy i zapada w pamięć dzięki kapitalnemu rozpisaniu postaci. Za to wielkie brawa należą się scenarzyście i reżyserowi w jednym Richardowi Curtisowi. 

Pochwały muszą posypać się też za muzykę i nadzwyczaj udanie oddany świąteczny charakter przez zdjęcia i scenografię. Pozwala to widzom wczuć się w Bożonarodzeniowy klimat i poznać prze aranżowaną wersję piosenki "Love's is all around". Zastąpienie słówka love przez christmas wystarczyło do nowego hitu z choinką w tle. Napisalibyśmy coś więcej o muzyce i stronie technicznej, ale z uwagi na to, że więcej się nie da, musicie wybaczyć nam tak krótki akapit.


Uciekając już z tej "miłości" damy hyca i hopa w podsumowanie ;). "To właśnie miłość" jest niemal ewenementem biorąc pod uwagę nasz gust. Dzieje się tak dlatego, że ten film jest równie wielkim ewenementem w swojej kategorii. Nie jest to po prostu naiwna, głupawa historyjka o problemach z początku wielce nieszczęśliwych, a na końcu filmu wielce przeszczęśliwych plastikowych postaci. Wybija się niebanalnym scenariuszem, świetnie prowadzoną konstrukcją mozaikową, autentycznymi bohaterami i jeszcze dwie rzeczy: genialnym humorem i wdzięczną świąteczną otoczką. Śmiało możecie włączyć ten film w każdej sytuacji, czy jesteście samotni, czy w związku, czy zadowoleni, czy smutni - w każdej konfiguracji związkowo - nastrojowej "To właśnie miłość" jest właśnie tym filmem, który wpasuje się pozytywnie w każdą potrzebę odbiorcy. 

P.S. Niechętnie reklamujemy nieodpłatnie pewną stację telewizyjną i dla tego nie podajemy jej nazwy, ale czynimy to gdyż idą święta i będzie fajnie ;). Mianowicie "To właśnie miłość" zostanie wyemitowane w któryś dzień, w którejś polskiej, stacji ogólnodostępnej. Po szczegóły zapraszamy do staroświeckiej gazety z programem ;).
Dwayne & Hudson

wtorek, 18 grudnia 2012

Gwiazdka u Griswoldów, czyli święta w krzywym zwierciadle [ Z Pełną Bombką ]


W dalszym ciągu kontynuujemy nasze zmagania z najlepszymi filmami świątecznymi. Dział "Z Pełną Bombką" odwiedza dziś ponownie komedia, będąca chyba nie mniejszym klasykiem niż "Kevin". Co prawda nie jest tak katowana w telewizji ale siła komediowego przekazu tego filmu jest równie wielka. O czym mowa? Oczywiście o świętach u Griswoldów. Co ciekawe, Chicago to bardzo wdzięczne miasto do świątecznych komedii gdyż zarówno "Witaj Święty Mikołaju" jak i "Kevin" odbywają się w tym mieście.

Co nas kupuje w tej produkcji? Przede wszystkim zwariowany humor bardzo ściśle osadzony w świątecznych realiach. Porównując ten element do "Kevina" - Griswoldowie biją go na głowę. Film ma stojący na tych samych poziomach humor sytuacyjny jak i słowny. Prym wiodą chyba dialogi głównego bohatera ze swoim kuzynem Eddiem. Do historii przeszły takie sceny jak zjazd na klapie od śmietnika posmarowanej jakimś śliskim smarem, dzięki czemu Clark pruje niczym rakieta przez miasto. Kolejna chyba jeszcze lepsza scena to zakładanie i późniejsze zapalanie takiej ilości lampek, że dom widoczny był z kosmosu a w miasteczku po prostu zabrakło prądu. Niezapomniana również jest cała historia zdobycia drzewka z lasu oraz jego ubierania. Na dokładkę, albo i nawet na deser wspaniały, dorodny indyk który po prostu pufnął po zaatakowaniu go sztućcami.


Komedia na pewno nie byłaby tak śmieszna gdyby nie obsada. Chevy Chase grający głowę rodziny, która za nadrzędny cel postawiła sobie zorganizować wspaniałe święta, jest w najwyższej formie. Jego talent komediowy z tamtego okresu nie ustępował pola takim tuzom jak Jim Carrey czy Leslie Nielsen. Towarzyszący mu Randy Quaid jako krewny Eddie jest świetnym uzupełnieniem i dostarcza kupy śmiechu opowieściami o swoim psie czy samym stylu życia jego wraz z rodziną. W roli elementu estetycznego nie można pominąć Beverly D'Angelo w kreacji małżonki Clarka. Nie dość, że pięknie wygląda to stanowi ważne aktorskie ogniwo w tej opowieści. Ciekawostką jest fakt, że w roli córki głównego bohatera zagrała młodziutka wtedy Juliette Lewis.

Kolejny elementem składającym się na tak udany obraz jest scenariusz. Łączy on wspaniale chaos świątecznych przygotować, oczywiście mocno przerysowany, z chaosem domu Griswoldów :) Wychodzi z tego niesamowita mieszanka wybuchowa którą zapamiętaliśmy na długie lata. Świetnie spisał się reżyser, który okiełznał zwariowany scenariusz, ze zwariowaną rodziną i naczelnym wariatem Chevym Chasem. Być może jest to błahy element ale jednak niezwykle sympatyczny. O czym mowa? Mianowicie o kalendarzu adwentowym odmierzającym widzom i bohaterom upływ czasu i nieuchronnie zbliżającą się gwiazdkę.


"Witaj Święty Mikołaju" jest na pewno najlepszą częścią spośród wszystkich odsłon "krzywych zwierciadeł". Jest też klasykiem bez którego obecności ciężko wyobrazić sobie święta w telewizji. Zawsze powoduje salwy śmiechu i wprowadza bardzo sympatyczną atmosferę swoistym ciepłem przekazu. Tak jak "Szklana Pułapka" którą niedawno opisaliśmy, była raczej dla męskiej części widzów, tak Griswoldów możemy oglądać całą rodziną i chłonąć tym samym unikalny, piękny świąteczny czas z uśmiechem na ustach.

P.S: Przedstawiliśmy już dwa filmy dla całej rodziny, jeden dla facetów więc czas na żeńską część widzów. Jakim filmem zaatakujemy niebawem, na razie pozostanie tajemnicą, ale wiedzcie, że będzie to dzieło które na nas - facetach zrobiło wielkie wrażenie ;)

Dwayne &  Hudson

czwartek, 13 grudnia 2012

Wigilijne dziurawienie [Z Pełną Bombką]



Po serii trudnych wojaży z recenzjami nie zawsze ciekawych filmów z "Projektu Kino" powracamy do zapowiadanego działu "Z Pełną Bombką". Dzisiaj opiszemy film, który zazwyczaj mamy okazję oglądać podczas Świąt a dokładniej dosyć późną wieczorową porą. Rozumiemy późną porę emisji ze względu na mało rodzinny klimat panujący w filmie. Kontynuując wątek naszego zrozumienia rozumiemy to, że emitowany jest on w tym a nie innym okresie roku. "Szklana Pułapka" oprócz pełnej napięcia sensacyjnej intrygi posiada zgrabnie wkomponowany świąteczny nastrój.

"Szklana Pułapka" to produkcja, która  podobnie jak opisywany przez nas niedawno Rambo znana jest przez bardzo dużą rzeszę ludzi. Stało się tak dlatego, że jest to wyjątkowy film pod kilkoma względami. Pierwszy z nich to pionierskość twórców w ukazaniu walki samotnego bohatera z hordą przeciwników. We wcześniejszych tego typu produkcjach owi bohaterowie wychodzili ze swoich konfrontacji bez większych uszczerbków na zdrowiu. Generalnie byli kreowani na istnych supermanów. Natomiast John McClane uchodzi cało z opresji jak i zwycięsko z całej konfrontacji nie dzięki zdawałoby się super mocom, ale korzystając ze swojego sprytu, cwaniactwa i ogromnego farta. Należy dodać, że McClane to protagonista, który zwycięstwo okupuje wieloma obrażeniami i żadne pojedyncze starcie nie przychodzi mu bez trudu. Nowojorski policjant jest postrzelony, skopany po twarzy, ma przebitą stopę szkłem i ogólnie jego sylwetka wraz z trwaniem akcji staje się coraz bardziej zakrwawiona i brudna. Dzięki takiej nowatorskiej konwencji widzowi łatwiej utożsamiać się z głównym bohaterem.
Drugim oryginalnym pomysłem było umiejscowienie akcji w jednym zamkniętym pomieszczeniu, w tym wypadku wieżowcu, przez który czujemy taki bardzo specyficzny, klaustrofobiczny klimat. 
Trzecim ważnym elementem jest to, że wcielenie się w Johna McClane'a otworzyło Bruce'owi Willisowi furtkę do wielkiej kariery w kinie akcji i umiejscowiło go obok Sylvestra Stallone'a i Arnolda Schwarzeneggera na najwyższej półce bohaterów tego właśnie gatunku. Tym samym przejdziemy teraz do aktorstwa, które w tym filmie jest na naprawdę wysokim poziomie.




Na pierwszy plan wysuwają się dwie kreacje: pierwsza to oczywiście John McClane. W interpretacji Willisa jest to kapitalny bohater, zabawny, twardy, bardzo przekonujący w roli upierdliwego skurwiela, który za punk honoru dał sobie przeżyć, uratować żonę i zepsuć humor niemieckim złym bandziorom. Jeśli już jesteśmy przy bandziorach, to nie można nie wspomnieć o Hansie Gruberze. W tą postać wcielił się znakomity Alan Rickman, który we wspaniały sposób opanował żonglowanie akcentami. Wspaniale widać to w scenie spotkania Grubera z McClane'm gdy udaje on amerykańskiego zakładnika. Z drugiej strony jeśli nie znać pochodzenia Rickmana to pomyśleć można, że w tej roli obsadzono Niemca. Ponadto w jego roli zachwyca połączenie wyrafinowanego w działaniu eleganta z okrutnym, inteligentnym draniem. Mimo iż ta dwójka kradnie film to cały drugi plan nie schodzi poniżej wysokiego poziomu i tym samym zarówno żona policjanta, patrolowy Al Powell czy natrętny dziennikarz zapadają w pamięć.

"Die Hard" zachwyca stroną techniczną i inscenizacją scen akcji. Widząc już gotowy twór możemy nie zdawać sobie do końca sprawy jak trudne zadanie stało przed twórcami by film osadzony w jednym miejscu nie był nudny. Nie dzieje się tak gdyż reżyser świetnie wykorzystuje infrastrukturę budynku do jak najwymyślniejszych a zarazem w ścisłych granicach realizmu przedstawić zmagania gliniarza z bandziorami. Sceny akcji są również zapamiętane ze względu na ich brutalność. Do tej pory z uśmiechem na ustach wspominamy serię McClane'a z MP5 po niemieckich kolanach. Żartobliwie zawsze określamy tę scenę jako rozwalanie pomidorów. Ta scena jest najbardziej charakterystyczna, ale inne tego typu nie są wcale gorsze i tym samym stanowią dla nas wzór brutalnych strzelanin w filmach sensacyjnych. Oprawa audio to najwyższy poziom. Dźwięki wystrzałów są dla nas jako fanów militariów miodem dla uszu, wsłuchajcie się w długą sekwencję walenia po szybach, którą Willis okupuje rozwaleniem stopy. Charakterystyczna jest też muzyka, która świetnie łączy standardowe takty dla kina akcji ze świątecznym pierwiastkiem.


Czas na końcowe Yippe - ka - yey! Uwielbiamy zarówno opisywaną dzisiaj część jak i jej kontynuacje, na których opisanie czas przyjdzie później. "Szklana Pułapka" to klasyk pełną gębą. Wszystko co w niej zawarte jest idealne. Niepodrabiany stał się jej klimat i cała kultowa otoczka towarzysząca każdemu seansowi. Jeśli jeszcze jakimś cudem nie widzieliście heroicznego boju Willisa to nadchodzące święta są świetnym pretekstem do nadrobienia zaległości. Może nie jest to idealny film do świątecznego stołu, bo naszym babciom taki film może nie odpowiadać, ale warto zebrać męską część rodziny, niekoniecznie pełnoletnią, gdyż my widzieliśmy go już gdy na chleb mówiliśmy eb. Zamknijcie się w innym pokoju, podkręćcie głośność i na sam koniec zakrzyknijcie tryumfalne Yippe - ka - yey motherfucker! ;)

Dwayne & Hudson




niedziela, 9 grudnia 2012

Berti - ten który wszystko ukrył! [Projekt Kino / Z Pełnym Jajem]

W końcu, nareszcie jest nasza "ukochana wisienka na torcie"!Jaką cudowną intuicję mieliśmy, że zostawiliśmy film Berniego na sam koniec! Film "Ukryte Pragnienia" jest tak super i w ogóle ekstra angażujący, że nic z niego prawie nie zrozumieliśmy. Aby pomóc sobie napisać coś w stylu opinii, bo normalnej recenzji to się absolutnie nie spodziewajcie, podsumujmy co wiemy. Film jest albo melodramatem, albo dramatem, albo obyczajowy albo horror z podgatunku "męczarnia dla widza". Niestety dokładnie nie wiemy. Wiemy za to, że reżyserował i skryptował Berni Berti do którego nigdy w życiu nie wrócimy. Chyba, że dla jaj :D Ale co jeszcze o tym filmie wiemy? Jest sobie młoda dziewczyna której imienia nie pamiętamy a filmwebem nie chce nam się nawet podpierać, co sobie jedzie do Toskanii nie wiadomo po co. Wersji jest kilka. Albo jedzie szukać ojca, albo stracić dziewictwo, albo go wprost odwrotnie- nie tracić. Istnieje jeszcze wersja, że pojechała po prostu na wycieczkę albo popozować do rzeźby w stylu Pinokia rzeźbiarzowi w stylu Gepetta albo może i jedzie po prostu dla jaj :D To co wiemy na pewno, to zupełnie nie wiemy o co w filmie chodzi w ogóle i ogólnie. Gdzie jest główny wątek o jakimś pobocznym nie wspominając. Wątki poboczne jakie przychodzą nam do głowy to spotkanie operatora kamery w pociągu nie wiadomo dlaczego i po co dany został dziewczynie, film z nagraniem i kto to w ogóle kurwa kręcił?! Następnym wątkiem jest podążanie na czworaka mężczyzny za innym mężczyzną i szczanie na posadzkę. Wartym wspomnienia wątkiem jest wyryw laski na lizanie po szybie swoich języków. To by było na tyle jeśli chodzi o elementy pewne jak i niepewne. Przejdźmy zatem do wad.


Główną wadą są środki pieniężne przeznaczone na realizację "Ukrytych pragnień". Drugą bardzo istotną wadą jest z kolei brak środków na scenariusz. A trzecią jest ponownie brak pieniędzy tym razem na gaże aktorskie.  Jedyne pieniądze które zostały na to przeznaczone powędrowały do kieszeni Jeremy'ego Ironsa który jako jedyny jako tako się prezentuje na planie ale daleki jest od normalnego poziomu grania. Tak myślimy i myślimy nad kolejnymi wadami ale ciężko je przywołać, bo żeby coś wytknąć trzeba to coś zgłębić. Jedyne co tak naprawdę zgłębiliśmy podczas seansu to to jak łatwo zmarnować cenne 2 godziny życia. Jeden z nas ponadto zgłębił puszkę piwa a drugi popielniczkę po wysypaniu wyjątkowo obszernej ilości spalonych fajek podczas filmu. Reasumując zgłębianie, łącznie straciliśmy około 14 złotych wliczając cenę puszki piwa i paczki papierosów. Jeden mógł wypić piwo po prostu na kanapie a drugi zapalić sobie po prostu na tarasie. Jako kolejną wadę można uznać puszczenie tego obrazu przez jednego z nas swojej dziewczynie i narażenie się tym samym na wniosek zmuszającego do ordynarnego nudziarstwa. Co prawda obyło się bez rozstania i większych sporów ale niesmak absolutnie pozostał i od pewnego momentu film musiał być kończony samotnie. Jeśli jeszcze nie dość obrzydziliśmy Wam ten przełomowy film z Toskanią w tle to zapraszamy do zalet.

Ładne zdjęcia, całkiem dobra muzyka i Irons.

Reasumując, możliwe, że "Ukryte Pragnienia" mają w sobie coś ukrytego ale my niestety nie wiemy gdzie tego szukać i skąd wziąć tak dostojne szkło powiększające które pozwoliłoby być może, podkreślamy  BYĆ MOŻE, na dostrzeżenia ukrytych w zamyśle zalet. I ostatnie zdanie które starczyłoby za całą opinię. Było to totalne gówno na którym męczyliśmy przez całe 2 godziny, odczuwalne jako najmarniej pół doby. Szanujemy zwolenników, pozdrawiamy ich ale wspólnego języka to raczej nie znajdziemy. Dziękujemy, dobranoc ;)

Dwayne & Hudson

Ocena - 2,5

sobota, 8 grudnia 2012

Pozorna rewelacja [Projekt kino]


Zbliżamy się wielkimi krokami do zakończenia udziału w "Projekcie kino". Przedostatnim przystankiem był film, z którym wiązaliśmy największe nadzieje spośród nominowanego towarzystwa. Nasze nadzieje były ściśle związane z kategorią, którą reprezentował, mianowicie "filmy z najbardziej zaskakującymi zakończeniami". Od razu damy wam wiadomości dwie rzeczy: po pierwsze jest to faktycznie najwyżej oceniony film fabularny do tej pory, a po drugie zupełnie nie pasuje do swojej kategorii. To co miało zaskoczyć, może i zaskoczyło, ale na pewno nie była to końcówka filmu. Inna sprawa, że faktycznego zaskoczenia nie dane nam było przeżyć, gdyż już wcześniej znaliśmy charakter owego zaskoku. Oczywiście nie odbiera to wartości filmu, gdyż to nie jego wina, ale przypisania do kategorii czepiać się na pewno będziemy. Wracając jeszcze do oceny to owszem jest najwyższa, ale drodzy Państwo szału ni ma ;)


"Gra pozorów" bo o tym filmie będziemy dzisiaj się wypowiadać, to opowieść o bojownikach IRA, którzy porwali brytyjskiego żołnierza, dla osiągnięcia pewnego celu. Między jednym z porywaczy a zakładnikiem rodzi się pewnego rodzaju więź na podstawie której zbudowana została druga część filmu, będąca czymś na pograniczu melodramatu i filmu obyczajowego. Podsumowując ten wątek pierwsza część to polityczno - sensacyjna opowieść, a druga to to co napisaliśmy wyżej. Pierwsza spodobała nam się bardziej, gdyż fajnie pokazano działania bojowników i tworzenie się wspomnianej więzi pomiędzy oprawcą a ofiarą. Należy dodać, że w tej części występują bardzo dobre dialogi. Druga choć bardziej intrygująca wypada dla nas po prostu słabiej. Trzeba tutaj napisać, że żonglowanie gatunkami nie wyszło reżyserowi na dobre. Są pozycje, którym taki zabieg dodaje jakości, ale w "Grze pozorów" szkodzi. Nie można generalizować popularnym wnioskiem, że to film o niczym, ale za dużo do światowej kinematografii nie wnosi. Ciężko pisać recenzję tego filmu bez zdradzenia najważniejszego zwrotu akcji, ale my się postaramy to wykonać. Dalsza część opowiada o relacji bojownika z miłością życia zakładnika, któremu bojownik obiecał wypełnić ostatnią prośbę. Wokół tego wątku musiało mieć miejsce wiele dyskusji krytyki i widzów, przez jego kontrowersyjność. Z pewnością pomogło to autorowi scenariusza i reżyserowi zarazem w zdobyciu nagrody Oscara, za oryginalny skrypt. 

Dużym plusem tego filmu jest obsada aktorska. Każdy w swojej roli wypada przekonująco i autentycznie można się do postaci przywiązać. Niestety kuleje reżyseria, przez co aktorzy zamiast rozwijać skrzydła zamykani są w wizji twórcy i im dalej w film tym wszystko wypada coraz mniej naturalnie a nawet drewniano. Dialogi stają się wręcz banalne i nie przystoi to po prostu filmowi podejmującemu tak intrygujący temat. To co dla nas podniosło ocenę pierwszej części obrazu to udział w nim Foresta Whitakera, którego obaj mocno cenimy.
Strona techniczna filmu nie wybija się powyżej przeciętnej, ale warto wspomnieć o muzyce, która podnosi ogólną wartość tym bardziej, że towarzyszy jej legendarny motyw przewodni, który jednemu z nas spodobał się bardziej niż bardzo. 


Jak to podsumować? Bardzo ciężko recenzować ten film, gdyż wiele elementów fabularnych trzeba zatajać i można odnosić się do stricte rzemieślniczych. "Gra pozorów" stoi świetnym aktorstwem, intrygującym pomysłem, ale może nie leży, lecz przykuca reżyserią, i niewykorzystaniem potencjału. Ponadto nie podoba nam się niekonsekwencja formy i brak tego mocno zaskakującego zakończenia na które nabieramy większej ochoty w mniej więcej połowie filmu. Szanujemy twórców za podjęcie się naprawdę kontrowersyjnego i skłaniającego do dyskusji tematu o czym świadczy nasza rozmowa przed pisaniem właściwej recenzji, ale mamy za złe rozbudzenie apetytu początkiem i środkiem wobec szablonowego sfinalizowania fabuły.

Ocena: 6,5
Dwayne & Hudson

czwartek, 6 grudnia 2012

"Chicago" - nasz prawdziwy pierwszy raz z musicalem [Projekt Kino]

Chicago! Ups..nie o to chodziło :)

Trzecim w kolejności filmem, za który zabraliśmy się w ramach projektu był bardzo nietypowy jak na nas obraz "Chicago". Dlaczego nietypowy? Otóż, jest on musicalem a tych raczej nie oglądamy gdyż delikatnie mówiąc, nie lubimy tej formy kina. To co mogło nas zachęcić w tej produkcji to na pewno ilość Oscarów które otrzymał - 6 w tym najważniejszy - za najlepszy film. Uczucia w tym momencie mieliśmy bardzo mieszane. Z jednej strony ten gatunek a z drugiej taka potężna rekomendacja z czasów gdy Oscary były znacznie bardziej sensowne. Mieszane uczucia minęły mniej więcej po 10 minutach gdyż okazało się, że w ciągu pierwszych owych minut jest 3/4 śpiewu do 1/4 dialogów. Niestety, uczucia stawały się coraz mniej mieszane wprost proporcjonalnie do czasu trwania filmu. Generalnie, podany wyżej stosunek dialogów do śpiewania zmianie niestety nie uległ. Na szczęście film trwał jedynie 1:40 minut z hakiem i jakoś przez to przebrnęliśmy. Jak na ironię, nie spodziewajcie się mieszania "Chicago" z błotem gdyż absolutnie na to nie zasługuje. Ale o tym w dalszej części.

Chodziło o to! :)
"Chicago" dla fanów tego gatunku musi być nie lada gratką. Wspomnieliśmy już o ilości scen śpiewanych ale trzeba też przyznać, że film może zachwycać scenografią, kostiumami, choreografią występów i wreszcie samym wykonaniem utworów wraz z tańcami przez aktorów. Trzeba przyznać, że nie jest to sztuka łatwa i wielkie ukłony dla trójki głównych wykonawców za wysoki poziom odegrania swojej pracy. Richard Gere, Catherine Zeta-Jones i Rene Zellweger na pewno zagrali jedne z lepszych ról w karierze właśnie ze względu trudność i wymagania musicalu. Kolejnym atutem jest sama fabuła obrazu, podkreślamy NIE ŚPIEWANA! Temat jest oryginalny, gdyż robienia kariery dzięki zabójstwu chyba w kinie nie widzieliśmy. Ponadto, cały film jest prowadzony bardzo zgrabnie i potrafi wciągnąć. Potrafiłby wciągnąć znacznie mocniej gdybyśmy nie musieli liczyć ziarenek soli na paluszkach, bądź nie liczyć z sekundnikiem czasu ile zajmuje jednemu z nas wypalenie jednego papierosa :) Oczywiście, jak się domyślacie czyniliśmy te super ambitne rzeczy w momentach a jakże! Śpiewanych! Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie wspomnieli o wysokim współczynniku elementu estetycznego. Największym elementem pozwalającym w dodatku przetrwać sceny śpiewane, patrząc w ekran, jest Zeta- Jones. Po prostu piękna kobieta. I to by było na tyle jeśli chodzi o zalety ogólne jak i stricte nas dotyczące. Czas na to co nam się nie podoba.

A nie podoba się nam sporo. Przede wszystkim nie podoba nam się forma musicalu. Bez obrazy dla fanów tego gatunku ale wydaje się on nam po prostu głupi. W dodatku, dla opowiadanej historii zupełne zbędny. Jak wielkich chęci byśmy nie mieli, po prostu nie możemy przejść do porządku dziennego w momencie gdy jest sobie scena która nas wciągnęła i ni stąd ni zowąd wchodzi jakaś partia śpiewana która kompletnie psuje klimat historii i rozkojarza nas na dobre. Do tej pory każdy musical jaki jakimś cudem oglądaliśmy miał tą samą wadę. To wszystko było tragicznie nienaturalne. Wiemy, że to jest tylko film, co więcej odpowiednia konwencja ale musicie zrozumieć, że my jej kompletnie nie kupujemy i po prostu nie lubimy. Wszystko byłoby jeszcze znośne gdyby same piosenki wpadały w ucho i nam się po prostu podobały. Niestety, muzyka końca lat 20-tych nie trafia zupełnie w nasze gusta a co gorsza, pełne tam saksofonu którego...hmm...no nie lubimy tego instrumentu :)


Przychodzi pora na ostatnie słowa. Przede wszystkim z jednej strony żałujemy, że ten film znalazł się w gronie wyznaczonych do oglądania z ramienia projektu ale z drugiej plusem jest to, że dzięki temu poznaliśmy nowy kierunek sztuki filmowej. Ponadto, obejrzeliśmy kolejny film nagrodzony nagrodą Akademii Filmowej. Gdyby nie projekt kino na pewno długo nie wzięlibyśmy się za ten film. Ostatnim z ostatnich słów, możemy stanąć nieco w obronie "Chicago" jako reprezentanta musicali z uwagi na to iż wstawki śpiewane można zinterpretować jako wyobraźnię postaci Zellweger i gdy tak to potraktujemy, nie wypada to tak idiotycznie jak inne musicale klasycznej formy.Fani musicali powinni na pewno obejrzeć ten film bo jest to coś oryginalnego, natomiast osoby takie jak my mogą spokojnie odpuścić sobie seans i puścić po raz setny Rambo ;)

Ocena: 4,5
Dwayne & Hudson

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Coroczny powrót Kevina [Z Pełną Bombką]



Dużymi krokami zbliża się do nas okres świąteczny. Z tej okazji postanowiliśmy zrobić mini cykl, w którym będziemy opisywać filmy ze świętami w tle. Aby jeszcze bardziej podkreślić autonomię, przekształcamy dział  "Z Pełnym Filmem" na żartobliwe "Z pełną bombką". Na pierwszy ogień bierzemy produkcję, z której telewizja uczyniła niemal tradycję w naszych domach. Mamy tu na myśli oczywiście dyptyk Kevina. Dla jednych ciągłe powtórki tego filmu pójście na łatwiznę włodarzy stacji i tym samym obrzydzanie go widzom, dla drugich natomiast to faktycznie tradycja i uważają, że nie ma Bożego Narodzenia bez Kevina. Nam bliżej  do tych drugich i choć nie popadamy w taką ortodoksyjność to nigdy nie przeszkadza nam on w ramówce i zawsze z uśmiechem na twarzy do niego wracamy.

Zajmując się już samym filmem a w zasadzie dwoma, gdyż postanowiliśmy potraktować dwie części jako całość, logicznym jet po przeczytaniu wstępu, że bardzo to dzieło lubimy. W tym miejscu wypadałoby opisać troszkę dokładniej fabułę, ale z szacunku dla czytelników, darujemy sobie to gdyż chyba każdy ją zna, wyłączając z tego grona dzieci do lat trzech i pensjonariuszy zakładów mocno zamkniętych ;). Przejdźmy zatem do głównych atutów. Trzeba przyznać, że ten film ma ich bardzo dużo. Pierwszą mocną stroną jaka nam się nasuwa jest oczywiście umiejscowienie akcji w czasie świąt i bardzo dobre wyeksponowanie tego motywu. W filmie bardzo fajnie pokazane są  główne elementy czyli zimowa aura, przyozdobione domy, choinki czy dużo prezentów pod nimi. Ponadto mamy też styczność z Kolendami a nawet ze Świętym Mikołajem rozdającym Tic Taki.



Drugą bardzo mocną stroną jest obsada. Wcielający się w postać głównego bohatera Macaulay Culkin, był w swojej roli znakomity. Pokazał, że mimo młodego wieku był wtedy bardzo utalentowanym aktorem i żałujemy, że jego kariera nie potoczyła się inaczej, bo naprawdę teraz moglibyśmy mieć godnego następcę największych aktorów Hollywood. Jeszcze silniejszą stroną obsady są Joe Pesci i Daniel Stern. Ich postacie dostarczają ogromnej ilości śmiechu i wiarygodnie reprezentują konwencję, w której mały chłopiec radzi sobie z dorosłymi oszołomami. Szczególnie ciekawa wydaje się rola Pesci'ego, który kojarzony jest przede wszystkim z rolami psychopatycznych gangsterów. Partnerujący mu Stern wprost idealnie oddaje charakterystykę debila. Role drugoplanowe zapadają w pamięci widza i są dzięki temu zwyczajnie udane.

Najmocniejszą stroną Kevina jest ilość komedii w nim zawartej. Coś musi być na rzeczy jeśli widząc po raz kolejny okładającego łomem swojego partnera Marva śmiejemy się do rozpuku. W obu filmach humor jest po prostu genialny. Zarówno w pierwszej jak i w drugiej części mamy do czynienia z niemal identycznymi sytuacjami, z tym, że w części drugiej dostajemy wersję pod tytułem szybciej, mocniej, więcej. Obie części ogląda się z niebywałą przyjemnością i tak jak pisaliśmy wyżej za każdym razem, śmiejemy się z tych samych gagów.



Skupiając już wszystkie zalety, podsumowanie może być tylko jedno: jeżeli na całym świecie faktycznie są osoby, które Kevina nie widziały to pozostaje nam polecić nadrobienie tej dużej zaległości bo chcąc nie chcąc w filmy o Kevinie weszły do popkultury. Reszta widzów już sama niech decyduje czy w tym roku dalej katować obie części. Jeśli dalej nas to śmieszy to film tak idealnie wpasowujący się w Boże Narodzenie może być tylko przyjemnością. Nam samym jeśli zdarzy się przelatywać w mikołajkowy wieczór po kanałach pewnie zdarzy się zatrzymać na Polsacie na dłużej.

Dwayne & Hudson